Choć do Wielkiego Czwartku jeszcze sporo czasu - ja dzisiaj
piszę o kołatce.
Kilka lat temu przygotowywałem scenariusz wielkopiątkowego
koncertu telewizyjnego, opartego na utworach Henryka Mikołaja Góreckiego.
Prosta, powściągliwa i niezwykle emocjonalna muzyka Góreckiego kojarzy
mi się z polskimi pieśniami wielkopostnymi, a już Ad Matrem i przede
wszystkim Symfonia pieśni żałosnych to utwory, w których jest nastrój
i głębia śpiewów pasyjnych.
Ponieważ sam mistrz H. M. Górecki potwierdził udział
w koncercie, a wśród zaproszonych wykonawców były takie znakomitości,
jak Zofia Kilanowicz, Jacek Kasprzyk, prof. Jerzy Artysz, i to właśnie
Orkiestra Filharmonii Narodowej miała zagrać utwory Góreckiego -
jako autor projektu przeżywałem straszne męczarnie. Poczucie odpowiedzialności
za przedsięwzięcie, a brało w nim udział ok. 200 osób (nie licząc
techniki), potęgowały stres i nieustanne napięcie.
Pracując nad tym projektem, trafiłem przypadkowo na tomik
wierszy Herberta Hermes, pies i gwiazda, a w nim znalazłem tytuł
Kołatka.
Ten skromny wierszyk, który miałem przed oczami, natychmiast
rozstrzygnął wszystkie moje wątpliwości, pozwolił mi bardzo szybko
ustalić całą sekwencję scen, a co najważniejsze - ogarnąć formę koncertu.
Ale nie tylko to. Oto bowiem, zupełnie nie wiadomo dlaczego, w jednym
przedsięwzięciu sprowokowałem "spotkanie" dwóch genialnych artystów
- Góreckiego i Herberta.
Oczywiście, próbowałem zaprosić, wtedy już bardzo chorego,
poetę. Osobisty udział w koncercie był dla niego niemożliwy, ale
błogosławił naszej pracy i przekazał wyrazy szacunku, serdeczności
dla wielkiego kompozytora.
Rozmyślając nad tym dziwnym spotkaniem - analizowałem
swoiste pokrewieństwo wielkich twórców. Mimo że inne muzy ich prowadzą,
inaczej potoczyły się ich kariery, inne są ich losy, jest jednak
coś, co pozwala znajdować mi podobieństwo.
Dla kogoś, kto zna nie tylko ich dzieła, ale i biografie,
dostrzeżenie tej bliskości nie będzie trudne.
Koncert wypadł wspaniale, genialnie też został sfilmowany.
Kołatkę Herberta recytował Zbigniew Zapasiewicz (znany z interpretacji
Pana Cogito), grała orkiestra, a wśród tych wielkich gwiazd wystąpiły
kapele ludowe: żeńska z Kocudzy k. Frampola oraz kapela Jana Karpiela-Bułecki
z Zakopanego.
Podczas rejestracji, w czasie krótkiej przerwy, tuż przed
filmowaniem śpiewaczek z Kocudzy, wydarzyło się coś przedziwnego.
W tym całym zgiełku, pośród artystów, operatorów, kamer, w obecności
blisko stuosobowej orkiestry, te skromne starsze już panie zaczęły
rozśpiewywać się - któraś zaintonowała Wisi na krzyżu. Sześć niezbyt
mocnych głosów poprowadziło melodię tak, jak mogła ona brzmieć trzysta
lat temu.
Zrazu nieśmiało - trochę niedokładnie, potem coraz mocniej,
rzewniej, ozdabiając charakterystycznym melizmatem poszczególne frazy.
Zanim się spostrzegłem, w sali zrobiło się cicho. Młodzi pracownicy
techniczni, operatorzy, wytrawni soliści, światowi wirtuozi stali
jak zaczarowani, nie chcąc zakłócać śpiewu, który płynął już teraz
całkiem pewnie. Dla niektórych, być może, był to pierwszy taki kontakt
z prawdziwym polskim tradycyjnym śpiewem, z pieśnią o Męce Pańskiej.
Zdałem sobie sprawę z tego, że przez chwilę przenieśliśmy się wszyscy
w inny czas i chyba w inną przestrzeń. A umieszczony w telewizyjnej
scenografii olbrzymi krucyfiks z Chrystusem rozpinał ramiona tak,
jakby chciał nas wszystkich ogarnąć - orkiestrę, dyrygenta, babcie
z Kocudzy, solistów, kamery i cały ten bałagan, a w tym wszystkim
również i Herberta, i Góreckiego...
Do dziś pamiętam tamten śpiew: Wisi na krzyżu Pan, Stwórca
nieba... Słyszę charakterystyczny stukot kołatki i powraca gdzieś
w środku tekst Herberta:
...uderzam w deskę
a ona mi odpowiada
tak - tak
nie - nie...
Janek Pospieszalski jest stałym pracownikiem Radia Plus.
Pomóż w rozwoju naszego portalu