Minęło zaledwie kilkanaście dni od tej chwili, kiedy - parafrazując
Tetmajera - pojawił się kilkuset uczestnikom radymieńskich uroczystości "
kraj bajeczny". Tym krajem był powrót do lat naszej młodości. Stało
się to możliwe dzięki wielkiemu wysiłkowi Komitetu Organizacyjnego
Jubileuszu, któremu w tym miejscu pragnę szczerze podziękować w imieniu
wszystkich, którzy korzystając z ich pracy doświadczyli "cichego
święta". Cichego, bo te najbardziej dojmujące nuty przeżywaliśmy
w swoich sercach. Jeszcze raz wielkie dzięki, że daliście naszym
sercom tę radość. Rozpoczęło się u św. Wawrzyńca - w kościele parafialnym.
Ludzi "masa" jakby powiedział poeta. Wszyscy odświętni, ciekawie
postrzegający innych uczestników. Pierwsze uśmiechy. Wszystko ucina
się na głos dzwonka zwiastującego, że oto zaczyna się Ofiara. Ks.
dziekan Golenia w otoczeniu wychowanków i katechetów zaprasza do
współofiarowania tego, co "dziś się nazywa", a co jest syntezą iluś
tam lat nadziei, zmagań, sukcesów i porażek. Przy Chrystusowym ołtarzu
to wszystko syntetyzuje się w jeden akt wdzięczności - który jest
i powrotem do "arkadii" młodości, dziękczynieniem i żalem. Ten ostatni
tu może znaleźć swoje ukojenie. Wszak On nas kocha. Wzruszająca homilia
zbudowana jak dom naszego życia. Najbardziej co wzrusza, to słowa
Kaznodziei-Katechety: "Każdy z was tu przychodził. Pewnie teraz odnajdujecie
te miejsca swoje ulubione, może niektórzy tam się skierowali. Przypominam
sobie to moje miejsce w nawie, gdzie od dnia egzaminów wstępnych,
może wiedziony wysłuchaną wówczas prośbą, przez kolejne lata wadziłem
się z Bogiem, chcąc zdeprecjonować frazeologizm, "że z pustego i
Salomon nie naleje". Zdarzało się, że czego nie mógł dokonać Salomon "
udawało się Bogu". Modlitwa wiernych przywraca na nowo czas miniony
w swoich wezwaniach za żywych i umarłych. Jak Demoklesowy miecz uderza
prośba o spokój zmarłych, "a zwłaszcza zmarłego tragicznie dwa dni
temu Jerzego Zygmunta". Toż mój kolega. Jeszcze kilka lat temu w
czasie klasowego zjazdu niósł w swoim mundurze lotnika dary do ołtarza.
To pierwsza wyrwa w naszym klasowym organizmie. Potem długa chwila
posilania się Ciałem Chrystusa. Obdarzeni błogosławieństwem i zachętą
do radości, kłaniając się dostojnie trwającemu na modlitwie Księdzu
Prałatowi wyruszamy na nasz miejski przemarsz. Przygotowane tablice
dyscyplinują gwar rozmów. Każdy staje pod datą swojej matury. Ze
smutkiem konstatuję, że jest nas z klasy raptem czworo. Szkoda. Ale
cieszmy się sobą. Idziemy przez miasto. Ludzie uśmiechają się, pozdrawiają
znajomych. Wracamy do szkoły. Chwila bardzo uroczysta - poświęcenie
tablicy, a potem wkraczamy na szkolne podwórko. Jakbyśmy wczoraj
stąd odeszli. Tylko ci młodzi pokornie, z uśmiechem wręczający każdemu
kwiaty. Teraz wypada już dostojnie usiąść i karmić się duchową strawą
przygotowaną przez organizatorów i naszych młodych kolegów i koleżanki.
Przemówienia przedstawicieli Kuratorium i Władz powiatowych. Potem
wzruszony dyrektor mgr Zbigniew Petynia wita nas pięknym słowem.
Historyk przemawiający jak wyrafinowany polonista przykuwa uwagę
nieco rozgadanego towarzystwa. Płyną nazwiska tych, którzy odeszli.
Jest ich sporo. Nie można jednak (rocznik 72) opuścić takich nazwisk
jak twórcy szkoły i jej długoletniego dyrektora Stanisława Kamińskiego.
Miesiącami wracał z niemieckich oflagów. Wiedział, co to jest droga
i bardzo zabiegał o to, byśmy ją potraktowali poważnie, tym bardziej,
że jest to droga życia. Pamiętam respekt, jaki budził w nas, uczniach,
ale także u profesorów. Wysoki, w charakterystycznej koszuli z zawsze
nieco przekręconym krawatem, ale elegancki, niewiele mówił. Wystarczyło,
że przechodził. W tych trudnych czasach przyszło mu wysłuchiwać -
jak sądzę wielu cierpkich słów od zwierzchników, bo Pan Bóg upodobał
sobie to małe liceum i rok w rok powoływał kogoś do życia w zakonie
czy kapłaństwie. Tak się zdarzyło, że w jednym roku, z jednej klasy,
poszło nas pięciu. Nie wiem jak było w innych latach, ale to jego
wystąpienie przed naszą maturą zapamiętałem: "Wiem, że kilku z was
wybiera się do seminarium. Wasza decyzja. Ale przestrzegam wszystkich,
pamiętajcie, lepiej być dobrym szewcem niż złym księdzem". Trudno
nie wspomnieć o prof. Smołusze. To był pierwszy nasz szkolny dramat.
Wspaniały chemik odszedł nagle. Pamiętam ten jesienny dzień, dżdżysty,
kiedy odprowadzaliśmy go na wieczny spoczynek. A ileż zawdzięczamy
profesorze Janidze. Elegancki, zawsze pod krawatem, uczył nas dobrych
manier.
Tak, miał Pan rację Panie Dyrektorze uświadamiając nam
w swoim wystąpieniu, że "przeszłość to jest dziś, tylko cokolwiek
dalej".
Ale oto wracamy do naszego dziś. Na scenie aktualni uczniowie.
Piękna muzyka dawna, potem figlarny Pan Tadeusz. Patrzę na siedzących
na krzesłach i przypomina się lekcja polskiego z panią Kordek. Zafascynowana
pięknem poezji nie dostrzegała naszych liścików, szeptów. Teraz jakby
to wszystko wróciło. Patrzę na któryś rząd i czas jakby się zatrzymał.
Wszędobylski Maryniak, słynny "Zito", zaciekle z kimś dyskutuje.
Jak zawsze o niczym. Byli mistrzami takich debat - on, Żółtek, Peliszko.
Teraz podobnie. Powoli dobiega końca duchowa uczta. Zostajemy zaproszeni
do wzmocnienia ciał. Wreszcie czas na spotkania. Przyglądam się moim
profesorom. Dalej uczą. Tym razem swoją pamięcią. Owszem, czasem,
jak to profesor Fedan, gubią się w domysłach, ale to nasza, w tym
przypadku, moja wina. "Przepraszam, że nie poznałem, ale ta aparycja (
delikatnie nie powiedział kubatura), zawsze był taktowany. A oni
jakby tacy sami. Filigranowy pan Łuczyk, Popkiewicz, pani Matusz,
która zdaje się za chwile rzuci piłki na salę gimnastyczną. Profesor
Rewer też niezmiennie w kondycji. Aż się lękam, że za chwilę nieco
rozogniony zakrzyczy "jak można tego nie rozumieć, trutniu patentowany"
. A niełatwo było mi rozumieć powikłane prawdy fizyki, o astronomii
nie wspomnę. Wreszcie profesor Wytrychowski, prawie gotowy do postawienia
nas w szeregu. Pewnie by to zrobił, ale cóż my z Adasiem Bassarą
dla niego za konkurencja.
Pomny mądrego przysłowia, że "dobry ksiądz, tylko długo
siedzi" zostawiam jubilatów w ich jubileuszowej szkole. Z opowieści
wiem, że absolwenci dokładnie, pewnie jak nigdy, zrealizowali polecenie
kaznodziei. Zabawa była setna i jak to powiedziała jedna z nobliwych
już absolwentek "były to chwile wyzwolenia się z szarej codzienności"
. Chwile to twórcze, bo zaowocowały solennymi postanowieniami kolejnych,
klasowych już spotkań.
Radymieńskie Liceum. Nasz drugi dom. W tym pierwszym
otrzymaliśmy życie, ciepło. Ten drugi był pierwszą próbą samodzielności.
Z progu rodzinnego domu stanęliśmy w drzwiach tego drugiego, prowadzących
nas w świat, z którego mamy wrócić do Domu Ojca. Pamiętam, po egzaminie
z prawa kanonicznego nie żyjący już ks. Górecki przeglądając indeksy
śledził, kto do jakiej szkoły chodził. Kiedy spojrzał na mój ujął
się charakterystycznie dla niego pod brodę i swoim płaczliwym głosem
westchnął - "To już nie było lepszej szkoły". Był jarosławianinem
i zrozumiałe, że tam była "Jego" szkoła. Można mówić różnie, ale
dla nas dzieci wsi, był to wielki dar. W czasach wątłej komunikacji
moi rodacy musieli torami iść cztery kilometry do stacji w Radymnie
i potem jechać do Jarosławia, Przemyśla. Moi koledzy byli nieraz
w gorszej sytuacji. I oto takie Licea jak w Radymnie, Dynowie, Błażowej
i wielu innych miasteczkach to były te otwarte drzwi. Ileż cierpliwości
musieli wykazać nasi profesorowie przymykając oko na nasze braki.
Oni jednak wiedzieli, że praca na roli, różne drobne zajęcia przy
domu, to był nasz wielki obowiązek. Dlatego cierpliwie szukali dróg
do rozwinięcia w nas naszych talentów, uzdolnień. Czuwali, cokolwiek
by nie powiedzieć, by nie zmarnować tych, w których rozbłyskała iskra
wielkiego talentu. Oni sami wiedzą ile czasu trzeba było spędzić,
by przekonać rodziców, aby dalej kształcili swoje dzieci. Mówię o
czasach nieco odległych, ale czy aż tak odległych. Przecież wielu
z tych profesorów żyje i mogli by dać temu świadectwo. Mówi się,
że były to placówki świadomie tworzone dla indoktrynacji. Nie bardzo
się z tym zgadzam. Osobiście raz przeżyłem to świadomie, a było to
na pogrzebie profesora Smołuchy. Wielu z profesorów nie weszło do
kościoła. Dalsze ich życie pokazało, że był to przede wszystkim ich
dramat. Jak potrafili - tak mi się wydaje - starali się nas od tego
uchronić. Śmiem twierdzić, że dzisiaj jest o wiele gorzej.
Parafrazując pełną miłości piosenkę lwowiaków mogę powiedzieć,
że może gdzie indziej były lepsze szkoły, ale dla mnie radymieńska "
jubilatka" pozostanie miejscem, gdzie otwarły się przede mną drzwi
do świata. Mnie i pewnie wielu absolwentom, którzy są lekarzami,
adiunktami, księżmi, profesorami, a przede wszystkim uczciwymi ludźmi
ten budynek przywołuje pamięć młodzieńczych ideałów i refleksję -
czy jestem im wierny. Zakończę mottem, które nas witało i przypominało: "
Człowiek nie jest stworzony na łzy i uśmiech, ale dla dobra bliźnich
swoich, ludzi". Zatem żyjmy dla dobra innych Drodzy Absolwenci naszej "
Złotej Jubilatki".
Pomóż w rozwoju naszego portalu