Amerykanie to jednak mają głowę do interesu. To wszak im 14 lutego zawdzięczmy walentynki. Dzień komercyjno-medialnego szumu, niesamowitego kiczu, czerwonych pluszowych maskotek z napisem: „I love you”, okolicznościowych gadżetów i przesłodzonych kartek itp. Zaś św. Walenty, biskup z Terni, którego wspomnienie liturgiczne obchodzimy tego dnia, przez wieki uznawany za patrona ludzi… cierpiących na epilepsję i choroby nerwowe, chcąc nie chcąc, stał się czołowym świętym zakochanych. Notabene jedna z legend głosi, ze Święty pomagał pisać ludziom listy miłosne i jako pierwszy pobłogosławił małżeństwo poganiana i chrześcijanki, więc może coś w tym jest...
Jak więc oceniać to święto? W sumie samo w sobie nie jest czymś złym, tak jak i okazywanie uczuć. Jeśli potraktujemy je w formie zabawowej - OK, każdemu z nas jest miło, gdy otrzyma jakiś mały dowód sympatii, jeżeli zbyt na poważnie - gorzej. Np. 9-letnia córka mojej przyjaciółki przyszła w zeszłym roku z płaczem ze szkoły, bo jako jedna z nielicznych dziewczynek nie otrzymała walentynki. A inna z moich, wydawałoby się, dorosłych koleżanek już rozpacza na samą myśl o samotnych walentynkach, bo niedawno z kimś się rozstała. Przecież tego dnia koniecznie trzeba być zakochanym - mówi autorytatywnie. Przytoczone przykłady pokazują, jak ten dzień, a właściwie cała sztucznie wytworzona wokół niego otoczka wpływa na psychikę i małych, i dużych. Niekoniecznie pozytywnie, bo zatraciliśmy gdzieś złoty środek. Niestety.
Pomóż w rozwoju naszego portalu