Reklama

Wrocławscy powstańcy warszawscy

Po Powstaniu wielu z nich kierowano na przymusowe roboty do wrocławskich wojennych fabryk. Po zakończeniu wojny do stolicy Dolnego Śląska, już jako wolnych ludzi, trafiło ok. 300 z nich. Do dziś w naszym mieście mieszka ponad 50. Kilkunastu nadal się spotyka... Każdy z nich niesie własną, niezwykłą historię i każdy zasługuje na to, aby została ona przekazana następnym pokoleniom. Przedstawiamy Państwu fragmenty wspomnień „Kryski” - Wandy Wielgosz, z którą rozmawia Krzysztof Kunert

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Krzysztof Kunert: - Kiedy zaczęła się Pani przygoda z Podziemiem?

Wanda Wielgosz: - Przyznam, że dość późno, bo w 1943 r. Wcześniej w konspiracji byli już moi bracia, lecz ja o niczym nie wiedziałam. Pracowałam na poczcie przy Alejach Jerozolimskich jako segregatorka listów. Niemcy wysyłali już wtedy swoje kobiety do Niemiec, dlatego była praca dla dziewcząt znających nieco język. Któregoś dnia zauważyłam, że jedna z koleżanek w każdy poniedziałek przychodzi do pracy w zabłoconych półbutach, a w pozostałe dni, normalnie, jak każda z nas w lekkich pantoflach. Pamiętam nawet jej imię i nazwisko, Irena Wyka. Domyśliłam się o co chodzi. Któregoś dnia odważyłam się i poprosiłam - Ircia, wciągnij mnie do swojej organizacji. Początkowo udawała zaskoczoną i wypierała się, ale po kilku dniach powiedziała, że dostanę od niej namiary.

- Co to była za organizacja?

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

- Była to Wojskowa Służba Kobiet Armii Krajowej, która działała przy jednostce męskiej.

- A co w tym czasie robili rodzice?

- Ojciec z kolegą zbierali żelastwo i reperowali rury. Dzięki temu mogli wchodzić do żydowskiego getta. Ojciec oddawał Żydom śniadania, które przygotowywała mu mama.

Reklama

- Ojciec ratował Żydów?

- Nie wiem, nigdy o tym nie wspominał. Miał taką zasadę, że sekretów nie zdradza.

- Wspominała Pani, że pracował w Instytucie, a 20 lat wcześniej uciekł z niemieckiego wojska do polskiej armii. Nie miał z tym później problemów? Niemcy doskonale pamiętali Powstania Wielkopolskie, które dla wielu ich uczestników skończyły się po 20 latach tragicznie.

- Nie. W czasie I wojny światowej był zwykłym wiejskim chłopem, dlatego nie obawiał się problemów.

- A mama?

- Mama zajmowała się zdobywaniem jedzenia dla nas i prowadzeniem domu. Było bardzo biednie, więc wykarmienie nas wymagało od niej wielu starań.

- Związała się pani z WSK. Na czym polegała ta działalność?

- Spotykaliśmy się raz w tygodniu, co tydzień u kogoś innego. Jedno ze spotkań było też u mnie w domu. Przychodził przeważnie podchorąży z bronią i uczył jej obsługi, jak rozkładać, jak złożyć, jak celować. Na kursie poznałam dość dobrze obsługę visa, granatu i musztrę.

- Szykowano Panią na strzelca?!

- Dokładnie na wartownika z tytułem strzelca.

- A jak się to stało, że wybór padł na służbę w pierwszej linii?

- Nie umiałam gotować, więc mówiłam: Dajcie mnie na strzelca!

- Przełożeni nie mieli nic przeciwko temu? Rozumiem sanitariuszka, łączniczka, nawet zwiadowca... ale strzelec?

- To przecież dowództwo stworzyło drużynę kobiet-wartowników.

- Ile was było takich kobiet-strzelców?

- Byłyśmy plutonem, który składał się z kilkunastu dziewcząt.

- Poznawałyście też inną, cięższą broń?

- Kiedyś miałyśmy zajęcia z obsługi karabinu. Kazano nam kupić kije do szczotek do zamiatania i przyjść z nimi na ćwiczenia. Skończyło się na musztrze.

- Kiedy dowiedziałyście się o dacie wybuchu Powstania?

- W ostatnich dniach lipca 1944 r. na Nowym Świecie spotkałam ojca, który podążał gdzieś szybkim krokiem. Okazało się, że szukał mnie. Powiedział tylko: „Idź, idź, gdzie trzeba, bo już po Zdziśka przyszli”. Zdzisiek, czyli mój brat, dostał rozkaz udania się na punkt zborny. Ojciec, który to widział, musiał się domyślić reszty, dlatego mnie poszukiwał. Konkretny zaś rozkaz dostałam od jednej z koleżanek. Ja z kolei miałam zawiadomić następną osobę z „piątki”, w której byłam zakonspirowana.

- Rozpoczynała się bitwa o Polskę…

- Czuliśmy, że popiera nas cały naród, że nie jesteśmy samotni. To były takie nasze „plecy”! Ciekawie wyglądała Warszawa. Po ulicach kręciły się tłumy młodzieży z wypchanymi torbami, plecakami i kocami. Wszyscy bardzo się gdzieś spieszyli. Trudno było nie rozpoznać naszych, więc pozdrawialiśmy się dyskretnie.

- A jak Pani zapamiętała samo rozpoczęcie działań bojowych?

- Na wybuch Powstania czekaliśmy w oficynie przy ul. Mazowieckiej 4 już od 31 lipca. Mieściła się tam szkoła. W razie nalotu Niemców schowałyśmy nasze dokumenty w piecu, który można było łatwo rozpalić. 1 sierpnia ok. 17 usłyszałyśmy strzały. Po jakimś czasie przez przysłonięte kocem okno zobaczyłam wiszącą na Prudentialu biało-czerwoną flagę. Radość była ogromna - polska flaga w centrum miasta. Wzruszenie ściskało nam gardła. Ale tego dnia zobaczyłam też pierwszego zabitego powstańca - chłopca leżącego na gruzach.

- Jakie były pierwsze rozkazy dla waszego żeńskiego oddziału?

- Rozdzielono nasz oddział. Ja dostałam przydział jako łączniczka przy dowództwie. Był tam „Monter”, ale nie wiedziałam wówczas, że jest on dowódcą całego Powstania. Następnie kierowano mnie na stanowiska w kolejnych oddziałach. Któregoś dnia przy ul. Szkolnej podawałam chłopcom butelki z benzyną, które rzucali w przejeżdżające pod nami pojazdy pancerne. Chciałam też rzucić, ale nie pozwolili mi wyjść na balkon. W końcu z początkiem września trafiłam „na stałe” do kpt. „Żmudzina” - Bolesława Kontryma, dowódcy 4. kompanii zgrupowania „Bartkiewicz”. Wie pan, że komuniści zamordowali go 8 lat po wojnie?!

- Proszę opowiedzieć o relacjach w oddziale.

- Byliśmy młodzi. Kiedy było już wiadomo, że Powstanie upadnie, pięciu chłopców z naszego oddziału postanowiło przedostać się na Pragę. Chcieli mnie ze sobą zabrać. Odmówiłam i nakrzyczałam na nich, że to zdrada. Obiecałam też jednemu, że jeśli tego nie uczynią, wyjdę za niego za mąż. Zostali, ale ze ślubu nic nie wyszło. Pamiętam też chłopca, który był pajęczarzem, czyli takim drobnym złodziejaszkiem. Pod swoim łóżkiem trzymał podprowadzoną z mieszkań pościel i inne przedmioty. Ale jako żołnierz był pierwszorzędny. Chcę przez to powiedzieć, że w Powstaniu walczyli różni ludzie, przekrój całego społeczeństwa.

- A co Pani robiła?

- U „Żmudzina” byłam wartownikiem.

- Czego Pani konkretnie pilnowała?

- Pamiętam, jak musiałam sama pilnować obłożonej workami z piaskiem bramy, kiedy nasi chłopcy poszli zdobywać PAST-ę. Niestety, nie potrafię sobie przypomnieć, gdzie to było. Dostałam do rąk bębenkowca, którego miałam pierwszy raz w ręku, nie wiedziałam nawet, gdzie jest w nim bezpiecznik. Dali mi też granat. Z nim czułam się znacznie pewniej. Na koniec powiedzieli jeszcze „Musisz uważać, bo możemy wracać my, ale mogą też przyjść Niemcy”. Bałam się więc strasznie. Noc, ciemno, wszędzie hula wiatr, latają papiery i gazety. Myślałam tylko o tym, jak się zachować, gdy ktoś przyjdzie; skąd będę wiedzieć, czy idą Polacy, czy Niemcy. Bo jak powiem do Niemca: „kto idzie!” - to mnie ustrzeli, a jak do Polaka: „halt!” - to też może być nieciekawie. Na szczęście był ten granat… Pilnowałam naszej bramy calutką noc. Rano byłam pewna, że po mnie przyjdą, ale nikt nie przychodził. Pojawili się dopiero po obiedzie. Okazało się, że zapomnieli o mnie. Z czasem wypraktykowałam swoje metody na warcie. Podczas nocnej straży aby nie zasnąć ze zmęczenia, kładłam przed sobą zapaloną świeczkę. Kiedy podsypiałam budził mnie swąd moich palących się włosów.

- Użyła Pani broni podczas Powstania?

- Marzeniem każdej dziewczyny-strzelca było posiadanie broni. Rzadko której udawało się ją zdobyć, poza tym obowiązywał rozkaz oddawania broni żołnierzom walczącym na pierwszej linii. Jednej z łączniczek, Małgosi, której pomimo ostrzału i palących się w pobliżu kamienic udało się podczołgać do leżącego na ulicy martwego Niemca i zabrać mu broń, dowódcy pozwolili zatrzymać pistolet. Zazdrościłam jej strasznie. Mnie zaś udało się strzelać tylko raz. Pewnego dnia zostałam wyznaczona jako łączniczka dla kolegi, który na jednym z dachów miał swoje stanowisko. Pokazał mi za którymś z kominów niemiecki hełm - Chcesz strzelać? - zapytał - To na pewno szwab!”. Celowałam, celowałam i strzeliłam. Hełm zniknął. Czy dostał? Nie wiem do dziś, może tak, a może się tylko przestraszył i uciekł.

- Wspominała Pani przed naszą rozmową, że uczestniczyła w sławnym koncercie Mieczysława Fogga dla powstańców?

- To był słoneczny i piękny dzień. Artysta śpiewał na placu, m.in. smutną piosenkę „Ukochana, jak wrócę…”. Jednak Niemcy namierzyli nas i poszedł ostry ostrzał. Uciekaliśmy na wszystkie strony. Jeden z odłamków poparzył mi plecy i pewnie zginęłabym, gdyby któryś z biegnących przy mnie mężczyzn silnie nie schylił mojej głowy. Zaraz potem, gdy już byłam przy bramie, drugi odłamek świsnął mi przy uchu, tak że poczułam jego ciepło. Uderzył w mur obok. Podniosłam go, mimo że parzył w ręce, i mam go do dziś.

- Trudno w takich sytuacjach nie wierzyć w Opatrzność…

- W czasie dwóch miesięcy Powstania, od bomb, kul i walących się gruzów ginęło tysiące żołnierzy i cywilów. Powstańcze szpitale przepełnione były rannymi umierającymi z braku lekarstw, opatrunków i fachowej pomocy albo mordowanych przez zdziczałe hordy żołdaków ze wschodu w służbie niemieckiej armii lub oddziały niemieckich kryminalistów. Dziś sądzę, że miałam wielkie szczęście, że wyszłam z tego cała, choć odłamki nie oszczędzały i mnie, kiedy np. odprysk granatu uszkodził mój łokieć. Pamiętam dobrze sytuację, gdy w gronie kilku osób czekaliśmy, aż Niemcy przestaną ostrzeliwać jeden z placów. W pewnej chwili wybiegły skądś dwie sanitariuszki z rannym na noszach. Był gruby i wielki. Poprosiły nas o pomoc. Bardzo się bałam, ale chwyciłam nosze i próbowałyśmy przebiec przez ten nieszczęsny plac. Ranny był niesamowicie ciężki. W połowie drogi jakiś mężczyzna przejął ode mnie nosze i kazał mi wracać. Niestety, ta grupka nie doniosła rannego do szpitala. Któryś z wybuchających pocisków dobił rannego, zabił mego zmiennika, a sanitariuszki poważnie ranił. Innym znów razem przebywając w „Adrii”, w dawnym lokalu leżącym na tyłach frontu i przeznaczonym do wypoczynku dla naszych żołnierzy, nagle do pomieszczenia, w którym się znajdowałam, wpadła bomba. Na szczęście nie wybuchła! Było tylko dużo pyłu i gazu. Wówczas też otrzymałam nowy pseudonim „Kłyska”. A to dlatego, że kiedy było już po wszystkim, łapiąc się za głowę krzyknęłam - „Ale mam skołupę!”. Odtąd przechrzczono mnie z „Kryśki Łucznika” na „Kłyskę” - z racji mojego „r”, które wymawiałam jak „ł”.

- Kiedy wasz oddział się poddał?

- Mój oddział początkowo odmówił złożenia broni. I pewnie walczylibyśmy dalej, ale przyszedł jakiś wysoki rangą dowódca i tłumaczył nam, że musimy żyć, że jeszcze będziemy Polsce potrzebni. Tymi argumentami nas przekonał. W noc poprzedzającą kapitulację porządkowaliśmy nasze mundury, poprawialiśmy biało-czerwone opaski i orzełki na beretach, ukrywaliśmy lub uszkadzaliśmy broń, która miała trafić w ręce nieprzyjaciela. Udało mi się zdobyć białe nici i powyszywać chłopcom orzełki. Nazajutrz poddaliśmy się w Śródmieściu, ale z miasta wyszliśmy jako polska armia, której błogosławił kapłan z krzyżem w ręku. Jego sylwetkę dostrzegliśmy w oknie jednej z kamienic.

2010-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

św. Katarzyna ze Sieny - współpatronka Europy

Niedziela Ogólnopolska 18/2000

W latach, w których żyła Katarzyna (1347-80), Europa, zrodzona na gruzach świętego Imperium Rzymskiego, przeżywała okres swej historii pełen mrocznych cieni. Wspólną cechą całego kontynentu był brak pokoju. Instytucje - na których bazowała poprzednio cywilizacja - Kościół i Cesarstwo przeżywały ciężki kryzys. Konsekwencje tego były wszędzie widoczne.
Katarzyna nie pozostała obojętna wobec zdarzeń swoich czasów. Angażowała się w pełni, nawet jeśli to wydawało się dziedziną działalności obcą kobiecie doby średniowiecza, w dodatku bardzo młodej i niewykształconej.
Życie wewnętrzne Katarzyny, jej żywa wiara, nadzieja i miłość dały jej oczy, aby widzieć, intuicję i inteligencję, aby rozumieć, energię, aby działać. Niepokoiły ją wojny, toczone przez różne państwa europejskie, zarówno te małe, na ziemi włoskiej, jak i inne, większe. Widziała ich przyczynę w osłabieniu wiary chrześcijańskiej i wartości ewangelicznych, zarówno wśród prostych ludzi, jak i wśród panujących. Był nią też brak wierności Kościołowi i wierności samego Kościoła swoim ideałom. Te dwie niewierności występowały wspólnie. Rzeczywiście, Papież, daleko od swojej siedziby rzymskiej - w Awinionie prowadził życie niezgodne z urzędem następcy Piotra; hierarchowie kościelni byli wybierani według kryteriów obcych świętości Kościoła; degradacja rozprzestrzeniała się od najwyższych szczytów na wszystkie poziomy życia.
Obserwując to, Katarzyna cierpiała bardzo i oddała do dyspozycji Kościoła wszystko, co miała i czym była... A kiedy przyszła jej godzina, umarła, potwierdzając, że ofiarowuje swoje życie za Kościół. Krótkie lata jej życia były całkowicie poświęcone tej sprawie.
Wiele podróżowała. Była obecna wszędzie tam, gdzie odczuwała, że Bóg ją posyła: w Awinionie, aby wzywać do pokoju między Papieżem a zbuntowaną przeciw niemu Florencją i aby być narzędziem Opatrzności i spowodować powrót Papieża do Rzymu; w różnych miastach Toskanii i całych Włoch, gdzie rozszerzała się jej sława i gdzie stale była wzywana jako rozjemczyni, ryzykowała nawet swoim życiem; w Rzymie, gdzie papież Urban VI pragnął zreformować Kościół, a spowodował jeszcze większe zło: schizmę zachodnią. A tam gdzie Katarzyna nie była obecna osobiście, przybywała przez swoich wysłanników i przez swoje listy.
Dla tej sienenki Europa była ziemią, gdzie - jak w ogrodzie - Kościół zapuścił swoje korzenie. "W tym ogrodzie żywią się wszyscy wierni chrześcijanie", którzy tam znajdują "przyjemny i smaczny owoc, czyli - słodkiego i dobrego Jezusa, którego Bóg dał świętemu Kościołowi jako Oblubieńca". Dlatego zapraszała chrześcijańskich książąt, aby " wspomóc tę oblubienicę obmytą we krwi Baranka", gdy tymczasem "dręczą ją i zasmucają wszyscy, zarówno chrześcijanie, jak i niewierni" (list nr 145 - do królowej węgierskiej Elżbiety, córki Władysława Łokietka i matki Ludwika Węgierskiego). A ponieważ pisała do kobiety, chciała poruszyć także jej wrażliwość, dodając: "a w takich sytuacjach powinno się okazać miłość". Z tą samą pasją Katarzyna zwracała się do innych głów państw europejskich: do Karola V, króla Francji, do księcia Ludwika Andegaweńskiego, do Ludwika Węgierskiego, króla Węgier i Polski (list 357) i in. Wzywała do zebrania wszystkich sił, aby zwrócić Europie tych czasów duszę chrześcijańską.
Do kondotiera Jana Aguto (list 140) pisała: "Wzajemne prześladowanie chrześcijan jest rzeczą wielce okrutną i nie powinniśmy tak dłużej robić. Trzeba natychmiast zaprzestać tej walki i porzucić nawet myśl o niej".
Szczególnie gorące są jej listy do papieży. Do Grzegorza XI (list 206) pisała, aby "z pomocą Bożej łaski stał się przyczyną i narzędziem uspokojenia całego świata". Zwracała się do niego słowami pełnymi zapału, wzywając go do powrotu do Rzymu: "Mówię ci, przybywaj, przybywaj, przybywaj i nie czekaj na czas, bo czas na ciebie nie czeka". "Ojcze święty, bądź człowiekiem odważnym, a nie bojaźliwym". "Ja też, biedna nędznica, nie mogę już dłużej czekać. Żyję, a wydaje mi się, że umieram, gdyż straszliwie cierpię na widok wielkiej obrazy Boga". "Przybywaj, gdyż mówię ci, że groźne wilki położą głowy na twoich kolanach jak łagodne baranki". Katarzyna nie miała jeszcze 30 lat, kiedy tak pisała!
Powrót Papieża z Awinionu do Rzymu miał oznaczać nowy sposób życia Papieża i jego Kurii, naśladowanie Chrystusa i Piotra, a więc odnowę Kościoła. Czekało też Papieża inne ważne zadanie: "W ogrodzie zaś posadź wonne kwiaty, czyli takich pasterzy i zarządców, którzy są prawdziwymi sługami Jezusa Chrystusa" - pisała. Miał więc "wyrzucić z ogrodu świętego Kościoła cuchnące kwiaty, śmierdzące nieczystością i zgnilizną", czyli usunąć z odpowiedzialnych stanowisk osoby niegodne. Katarzyna całą sobą pragnęła świętości Kościoła.
Apelowała do Papieża, aby pojednał kłócących się władców katolickich i skupił ich wokół jednego wspólnego celu, którym miało być użycie wszystkich sił dla upowszechniania wiary i prawdy. Katarzyna pisała do niego: "Ach, jakże cudownie byłoby ujrzeć lud chrześcijański, dający niewiernym sól wiary" (list 218, do Grzegorza XI). Poprawiwszy się, chrześcijanie mieliby ponieść wiarę niewiernym, jak oddział apostołów pod sztandarem świętego krzyża.
Umarła, nie osiągnąwszy wiele. Papież Grzegorz XI wrócił do Rzymu, ale po kilku miesiącach zmarł. Jego następca - Urban VI starał się o reformę, ale działał zbyt radykalnie. Jego przeciwnicy zbuntowali się i wybrali antypapieża. Zaczęła się schizma, która trwała wiele lat. Chrześcijanie nadal walczyli między sobą. Katarzyna umarła, podobna wiekiem (33 lata) i pozorną klęską do swego ukrzyżowanego Mistrza.

CZYTAJ DALEJ

Boży szaleniec, który uczy nas, jak zawierzyć się Maryi

[ TEMATY ]

Ludwik de Montfort

wikipedia.org

Św. Ludwik Maria Grignion de Montfort jako człowiek oddany Duchowi Świętemu wzrastał w osobistej świętości, „od dobrego ku lepszemu”. Wiemy jednakże, że do tej przygody zaprasza każdego.

Oto o jakich misjonarzy prosi Pana w ekstatycznej Modlitwie płomiennej: „o kapłanów wolnych Twoją wolnością, oderwanych od wszystkiego, bez ojca i matki, bez braci i sióstr, bez krewnych według ciała, przyjaciół według świata, dóbr doczesnych, bez więzów i trosk, a nawet własnej woli. (...), o niewolników Twojej miłości i Twojej woli, o ludzi według Serca Twego, którzy oderwani od własnej woli, która ich zagłusza i hamuje, aby spełniali wyłącznie Twoją wolę i pokonali wszystkich Twoich nieprzyjaciół, jako nowi Dawidowie z laską Krzyża i procą Różańca świętego w rękach (...), o ludzi podobnych do obłoków wzniesionych ponad ziemię, nasyconych niebiańską rosą, którzy bez przeszkód będą pędzić na wszystkie strony świata przynagleni tchnieniem Ducha Świętego.

CZYTAJ DALEJ

Świdnik. Jubileusz parafii Chrystusa Odkupiciela

2024-04-29 05:51

Paweł Wysoki

40 lat temu w Świdniku biskup lubelski Bolesław Pylak powołał nowy ośrodek duszpasterski. Do tworzenia parafii i budowy kościoła pw. Chrystusa Odkupiciela skierował ks. Andrzeja Kniazia, który wraz z grupą wiernych jeszcze w 1984 r. wybudował tymczasową kaplicę, a kilka lat później świątynię.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję