Maurycy
Reklama
Kiedy stoję nad spokojnym brzegiem oceanu, to myślę sobie, że na taką właśnie wyspę mógł przybyć Robinson Crusoe. Prawie w całości otoczona piaszczystymi plażami, zapewne niegdyś porośnięta była tropikalnymi lasami pełnymi palm, drzew hebanowych, baobabów. Dzisiaj lasy pokrywają tylko niewysokie góry, które wyrastają nagle i mocno dominują nad wyspą. Kiedy 9 lutego 1507 r.
Portugalczycy pod wodzą Diego Fernandeza Pereiry przybyli tutaj miotani cyklonem, wyspa była dzika i niezamieszkała. Pięć lat później przybył na wyspę inny Portugalczyk - Don Peron Mascarenhas. To jemu zawdzięcza swą nazwę mały archipelag Maskarenów, w skład którego, prócz Mauritiusa, wchodzą Reunion (dziś departament zamorski Francji) i należąca administracyjnie do Republiki Mauritius wyspa Rodrigues.
Portugalczycy jednak nigdy nie zabawili tutaj na dłużej, nie widząc w wyspie ani handlowego, ani strategicznego znaczenia. Po nich przybyli Holendrzy, którzy nazwali wyspę Mauritiusem na cześć holenderskiego księcia Mauritsa von Nassau. Francuzi nazywają wyspę Maurice, po polsku trzeba by ją ochrzcić po prostu Maurycy. Ta niewielka wyspa o wymiarach 65 na 45 km przez długie lata, a nawet wieki, była ziemią nieszczęścia. Zamieszkiwana przez kilku czy kilkunastu kolonizatorów, najpierw holenderskich, a po niesławnym opuszczeniu przez nich wyspy - francuskich, którym towarzyszyło kilkunastu bądź kilkudziesięciu niewolników, najczęściej z Madagaskaru i z Indii, nie potrafiła wyżywić ludzi i dać im schronienia przed żywiołami. Po wycięciu lasów hebanowych próby wprowadzenia uprawy trzciny cukrowej, zbóż czy też przypraw długo nie dawały oczekiwanych rezultatów. Kolejni gubernatorzy wyspy pisali do swych królów dramatyczne listy z prośbą o przyjęcie dymisji, pełne opisów szkód czynionych przez szczury, susze, cyklony, które z niewiarygodną wręcz częstotliwością nawiedzały wyspę, oraz najazdy korsarzy. W 1723 r. rycerz de Nyon pisał do króla Francji, iż ziemia, która wydawała się zdolna obdarzyć mieszkańców swymi dobrami, okazała się najokrutniejszą pustynią świata.
Dzieci tysiąca ras
Reklama
W 1717 r. podróżnik o nazwisku Le Gentil de la Barbinais pisał w swoim dzienniku: „Pewnego dnia zobaczyłem w kościele parafialnym pw. św. Pawła pewną rodzinę, której piękno podziwiałem: wszystkie twarze, które ją tworzyły, były różnego koloru i, jeśli mogę tak powiedzieć, to mój wzrok biegł od koloru białego do czarnego i od czarnego do białego. Prapradziadek, mający 108 lat, był czarny jak Hindusi czy mieszkańcy Madagaskaru, córka była mulatką, wnuczka metyską, córka tejże miała trzy czwarte białej krwi, a ostatnia była blondynką i tak biała jakby Angielka”. Słowa te mógłbym prawie dosłownie powtórzyć, patrząc na ludzi zgromadzonych w kościele pw. Świętego Ducha w Bel Air. W świątyni dominują kreole o twarzach w różnych odcieniach czerni, brązu i kawy z mlekiem, są też i biali, i Hindusi odznaczający się kolorowymi sari kobiet.
Kilka wieków osadnictwa wytworzyło na Mauritiusie niezwykłą gamę ras i kolorów skóry. Współcześni mieszkańcy wyspy są potomkami Malgaszów z Madagaskaru, Afrykańczyków z różnych stron kontynentu, Hindusów, Chińczyków, Malezyjczyków i oczywiście Europejczyków, w tym przede wszystkim Francuzów. Ta niezwykła mieszanina ludów ma swoje odbicie także w wierzeniach tutejszych mieszkańców. Na ok. 1 mln 200 tys. mieszkańców 535 tys. to wyznawcy hinduizmu, 342 tys. stanowią chrześcijanie, a 172 tys. - muzułmanie, którzy przybyli tu z południowych Indii. Pozostali to wyznawcy różnych religii chińskich, buddyzmu czy coraz liczniejszych sekt odwołujących się do pierwotnych religii Afryki. Melanż rasowy przekłada się, oczywiście, na mozaikę językową. I choć językiem urzędowym jest angielski, wszyscy mówią po francusku, do tego trzeba dodać kreolski i różne narzecza hinduskiego. Najładniejszy jest kreolski. To taki uproszczony, sepleniący francuski, który bardzo łatwo wpada w ucho.
Kościół katolicki na wyspie to też w zasadzie żywioł kreolski. Znakomitą większość na Mszy św. w parafii pw. Ducha Świętego w Bel Air stanowią kreole. W sobotni wieczór i niedzielny poranek we wszystkich miejscowościach o wdzięcznych nazwach: Quatre Soeurs (Trzy Siostry), Clemencia, Trou d’Eau Douce (Źródło Słodkiej Wody), Beau Champ (Piękne Pole), Olivia i oczywiście Bel Air (Piękne Powietrze) rozlega się ich mocny, nieco krzykliwy śpiew. Sega - czyli rytm wysp Oceanu Indyjskiego wdziera się także do liturgii, co sprawia, że ma ona niezwykle radosny, by nie powiedzieć - taneczny charakter. W tym śpiewie jest smak Afryki i mórz południowych. Zresztą zdaje się, że kreole żyją z Bogiem o wiele bardziej „za pan brat”. W którąś sobotę, po Mszy św. animowanej przez młodzież, świątynia w naturalny sposób staje się bez mała salą zabawy, gdzie młodzi świętują urodziny któregoś z rówieśników.
Kreole są ludem bardzo gościnnym i radosnym. Kreolskie wesele, choć krótkie, bo trwające tylko do godziny 22.30, zgodnie z miejscowym prawem o ciszy nocnej, wymaga kondycji. Przeciwnie do europejskich zwyczajów, zbyt wiele czasu na jedzenie na weselu się nie przeznacza. Zresztą próżno szukać miejsc i talerzy. W zasadzie wszyscy siedzą na krzesłach dookoła sali, zajadając coś, co można od biedy nazwać przekąskami (po kreolsku: gadziak). Na weselu prawie cały czas tańczy się segę, co przy miejscowym upale sprawia, że weselne kreacje szybko zamieniają się w nasiąknięte potem wspomnienia o wykwintnej garderobie. Co ciekawe, na weselu jest także dwóch policjantów, którzy na Mauritiusie są traktowani jako wyjątkowo miły i przyjazny element krajobrazu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Kawadii
Reklama
Pierwsze miesiące roku to na Mauritiusie sezon świąt. Po trzech dniach Nowego Roku, na przełomie stycznia i lutego przypadają aż trzy dni świąteczne: hinduskie święto Kawadii na cześć boga Marugi, chiński Nowy Rok, który w tym roku zbiegł się ze Środą Popielcową, i święto narodowe, jakim jest rocznica zniesienia niewolnictwa.
Wraz z ks. Ryszardem (tutejszym misjonarzem) wybieramy się zobaczyć Kawadii, święto Tamilów. Jego atmosfera przypomina nieco niegdysiejsze procesje biczowników i tradycje średniowiecznych pokut cielesnych. Na współczesnym Europejczyku święto wywiera dość szokujące wrażenie. Kawadii jest świętem przebłagalnym, którego istotą jest złożenie bogu Marudze ofiary. Uczestnicy obrzędu przygotowują się do niego przez kilkunastodniowy okres postu i modlitwy. To duże wyrzeczenie, zwłaszcza że obrzęd wymaga fizycznej siły.
W Bel Air Kawadii zaczyna się na miejscowym boisku. Dookoła stoją uczestnicy obrzędu: młodzi mężczyźni, kobiety, chłopcy, trzeba wręcz powiedzieć - dzieci. Widok jest szokujący. Kapłan przebija ochotnikom język, policzki, brwi, a czasami także skórę na piersiach i plecach. Na skórze zawiesza się metalowe ozdoby, a także owoce zielonej cytryny. Kobiety, które nie mają odwagi poddać się okaleczeniom, zawiązują sobie usta różową chustą. Gdy orszak jest gotowy, wyrusza do świątyni. Mężczyźni niosą na ramionach kawadii - coś co przypomina skrzyżowanie naszych wieńców dożynkowych, nosideł do wody i przenośnych ołtarzy. Znajdujące się na nich wizerunki bóstwa ozdobione są kwiatami. Prócz kawadii w procesji kobiety niosą na głowach mleko w mosiężnych dzbankach, a także owoce, które zostaną złożone w ofierze. Podczas całej procesji, która trwa nawet kilka godzin, polewa się nogi uczestników wodą zabarwioną szafranem. Na twarzach niosących kawadii wyraźnie maluje się ból, ale przecież jest on nieodłącznym elementem ofiary, którą składa się w intencji uproszenia od bóstwa łaski i opieki. Pod wpływem emocji, muzyki i religijnej ekstazy mężczyźni popadają czasami w trans, tańcząc z ciężkimi kawadii na ramionach. Procesja wreszcie dociera do świątyni. Niektórzy wchodzą na kolanach, wszyscy na boso. Teraz jest czas na złożenie ofiary. Robię kilka zdjęć, ale nie mam odwagi zbliżać się z aparatem do uczestników procesji. Cały akt wydaje mi się zbyt intymny, by go utrwalać na fotografii.
Dziedzictwo
Święto zniesienia niewolnictwa, które przypada 1 lutego, zbiega się z rocznicą wyzwolenia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. W lokalnych gazetach wiele jest materiałów łączących ze sobą te dwa akty ludobójstwa. Mauritius próbuje zmierzyć się ze swą historią, a jest to historia niewolnictwa, które zniesiono już przed 170 laty. Dziś mówi się o nim coraz bardziej otwarcie i coraz częściej. Jak okrutny był to proceder, można przeczytać w kronikach podróżników i kolejnych gubernatorów wyspy. XVII-wieczny autor pozostawia opis kar, jakie nakładano na zbuntowanych niewolników: „Przewiezieni na miejsce, gdzie rozpalono ognisko, zostali przywiązani do krzyży, po czym rozpalonymi obcęgami wyrywano im skórę w 6 miejscach, gdzie ciało było najbardziej umięśnione. Po tym, jeszcze żyjących, pozostawiano tak aż do zachodu słońca, kiedy okazywano im w końcu łaskę. Kobiety zaś biczowano liśćmi palmy, aż do obdarcia ze skóry. Wszystkie zaś ciała, aby służyły jako przestroga dla innych, pozostawiano potem wystawione na słońce”.
Dziedzictwo niewolnictwa jest wciąż bardzo silne w lokalnej świadomości, tak jak wciąż wielka jest przepaść między białymi a kreolami i Hindusami. Coraz częstsze są na wyspie małżeństwa mieszane, choć dotyczy to przede wszystkim białych i Hindusów, którzy tworzą na wyspie elitę polityczną i intelektualną. Wielu z nich emigruje do krajów Europy Zachodniej na studia. Kiedyś, w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, bezpośrednio po uzyskaniu niepodległości, kuszeni przez reżimy komunistyczne, wyjeżdżali także do krajów tzw. demoludu.
W ten właśnie sposób powstała mikroskopijna Polonia tworzona przede wszystkim przez Polki, które za mężów wzięły sobie studiujących w naszym kraju Hindusów z Mauritiusa. Zdarza się nawet, iż podstawowym językiem takich rodzin staje się polski, jak to jest w małżeństwie Ewy - lekarki stomatolog i Ranjita - laryngologa, którzy w domu z trzema dorosłymi synami, z których jeden studiuje medycynę we Wrocławiu, rozmawiają po polsku. Ten dom to zresztą swoisty azyl, do którego pani domu bardzo chętnie zaprasza wszystkich pracujących na wyspie polskich misjonarzy. A jest ich dziewięciu, w tym czterech ze Zgromadzenia Ducha Świętego, jeden franciszkanin z bliskiej nam prowincji poznańskiej i 4 kapłanów diecezjalnych, w tym nasz ks. Ryszard Górski, który na wyspie jest już od 5 lat.
Dodo, rajski ptak
Gdyby chcieć odpowiedzieć na proste pytanie, jak jest na Mauritiusie, to trzeba by powiedzieć, że zupełnie inaczej. Tej swoistej inności świata doznaje się prawie wszędzie. Wystarczy wysiąść z samolotu i przesiąść się do samochodu. Ruch lewostronny, odziedziczony tutaj po Anglikach, jest dla Polaka w pierwszych chwilach trudny do pojęcia, zwłaszcza gdy się wjedzie na rondo, na którym - jakby się zdawało - wszyscy jadą pod prąd.
Już kilkunastokilometrowa podróż pokazuje, że świat tutejszy rządzi się swoimi prawami. Swoiste kuriozum stanowi brak zakazów zatrzymania i postoju, co sprawia, że przejazd przez miejscowości jest rzeczywistym slalomem między samochodami zaparkowanymi w każdym bez mała miejscu i kierunku. Trudno się więc dziwić, że każdy trąbi tu na każdego. Pewno tak wygląda Kalkuta czy Bombaj, choć oczywiście w megawymiarze.
Spacer po Port Louis - stolicy nazwanej tak na cześć św. Ludwika, króla Francji - najlepiej pozwala poznać ten przedziwny tygiel kulturowy. Rozrzucone bez mała wszędzie stragany z tajemniczymi warzywami i owocami, które przypominają bądź nasze liście dyni (słynne bredy), bądź jakieś skrzyżowanie ziemniaków z pomarańczą, sąsiadują z eleganckimi sklepami dla turystów. Nie może, oczywiście, zabraknąć straganów z przyprawami: papryką, którą je się tutaj ze wszystkim (nawet z ananasem), curry, wanilią, szafranem, gałką muszkatołową, czyli - jak się to kiedyś mówiło - towarów kolonialnych. Wiedziony zapachem docieram do targu mięsnego, z którego wychodzę szybciej, niż wszedłem. Widok mięsa, po którym spokojnie przechadzają się muchy, przyprawia mnie o wymioty. Stoisko z suszonymi rybami omijam wielkim kołem.
Na straganach i witrynach sklepowych króluje dodo - najbardziej rozpoznawalny znak wyspy. Po dodo nie zostało zbyt wiele prócz szkieletu w muzeum historycznym w Mahebourg i opisu XVII-wiecznego autora: „Groteskowy przedstawiciel rasy opierzonej, mały i krępy, wielkości łabędzia, z głową opierzoną nakrytą czymś w rodzaju kapelusza, wielki i niezdarny, z dziobem zakrzywionym i rozwinięty w zabawny sposób, mający jedynie resztki skrzydeł zakończonych czterema czarnymi piórami, okrągłym kuprem zakończonym kędzierzawymi piórami o siwym kolorze”. Dodaer - bo tak nazwał go w 1620 r. kapitan Willem van Westzanen - bardzo szybko znikł z powierzchni wyspy wytrzebiony przez pierwszych kolonistów. O dodo istnieje bardzo wiele legend. Jedna z nich przyrównuje go nawet do feniksa, mitycznego ptaka, który odradza się z popiołów. Dziś dodo jest najlepszym znakiem towarowym wyspy. Wszędzie można się zaopatrzyć w dodo: pluszowe, rzeźbione w drewnie i w kamieniu, wyszyte na pościeli i ręcznikach, drukowane na koszulkach, malowane na czym się tylko da.
Jak zupełnie inny jest tutaj świat i w jak innym tempie żyją ludzie, niech świadczy fakt, iż na żadnym przystanku autobusowym nie ma rozkładów jazdy. Komunikacja autobusowa jest na wyspie bardzo rozwinięta. W każdej większej miejscowości jest dworzec autobusowy, a w stolicy - Port Louis jest ich nawet kilka. Wszędzie widać stojących na przydrożnych przystankach ludzi. Zapytałem kiedyś jednego z „tubylców”, dlaczego nie ma rozkładów jazdy, na co on z rozbrajającym uśmiechem odpowiedział mi, że tutaj wszyscy wiedzą, jak jeżdżą autobusy. A turyści? - pytam. - Turyści niech spytają nas. Każdy im odpowie. No cóż, jest w tym jakaś logika. Kto nie lubi autobusów, może przesiąść się do taksówek, które także mają swoje linie i w granicach miejscowości kosztują… tyle samo, co autobusy!
Mauritius jest krajem kontrastów. Można spotkać tutaj ludzi, którzy wciąż jeszcze do transportu trzciny cukrowej używają własnej głowy, czy biedaków, którzy żyją w prostym mieszkaniu zbudowanym z kawałów blachy falistej. Z drugiej strony, niedaleko stolicy, wyrasta nowoczesne Cyber City, w którym rozwijane są nowoczesne technologie informatyczne mające być w przyszłości, obok turystyki, atutem gospodarczym państwa.
Ale Mauritius to przede wszystkim plaża, przy której, jak grzyby po deszczu, wyrastają kolejne luksusowe hotele. Międzynarodowe lotnisko jest już za małe, by przyjąć wszystkich turystów, którzy przybywają tutaj zwiedzeni czystym piaskiem, błękitną wodą, gorącym, zwrotnikowym słońcem i koralową laguną, która pozwala bezpiecznie penetrować dno oceanu. Nie znam innych wysp tego regionu, ale ta zdaje się być przedpokojem raju. Może dlatego została kiedyś nazwana gwiazdą i kluczem Oceanu Indyjskiego.