Tego jeszcze nie wiemy, ale z całą pewnością dziś możemy stwierdzić, że fałszerstwa i matactwa odbywały się na polecenie ministra Jerzego Millera, który powoływał się na premiera Donalda Tuska. Ujawniła to z cała mocą prezentacja pierwszych ustaleń podkomisji ws. ponownego zbadania katastrofy smoleńskiej. Choć w 2010 r. Zgromadzenie Narodowe ustaliło, że jest to "największa tragedia w powojennej historii polski", to dziś dowiadujemy się, że praktycznie nikt tej narodowej tragedii nie badał. Co więcej, opinia publiczna poznała twarde dowody w postaci nagrania słów Jerzego Millera, że śledztwo od samego początku było ustawione. Najgorsze jest jednak, że dopasowano je pod dyktando wyników rosyjskich ustaleń.
Reklama
Już 28 kwietnia 2010 roku szef MSW i przewodniczący komisji badania wypadków lotniczych instruuje podwładnych, jak mają prowadzić śledztwo. Choć Jerzy Miller nie wie jakie są ustalenia rosyjskiego śledztwa, to już 18 dni po katastrofie mówi, że mają być zbieżne z tymi, które podyktuje Moskwa. - Albo zadbamy o jednolity przekaz tych wszystkich podmiotów, który nie sprzyja budowaniu mitów i podejrzeń, albo ukręcimy bicz na swoje plecy - mówił Miller. I tłumaczył, że chodzi mu zarówno o ujednolicenie wyników śledztwa ze stroną rosyjską, jak i koordynację ich z polską "niezależną" prokuraturą. Natomiast członków swej komisji przekonywał, że działa na polecenie premiera Donalda Tuska, który osobiście nadzoruje śledztwo i do niego należą ostateczne decyzje... również "personalne". Co mogło zabrzmieć jak groźba dyscyplinująca członków komisji.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Nagranie Jerzego Millera z posiedzenia komisji jest wstrząsające, bo tłumaczy jakość polskiego śledztwa w kolejnych miesiącach. Polscy eksperci po prostu bali się badać katastrofę, aby nie natknąć się na jakąś minę. Byli więc saperami - dezerterami. I choć ich w całym śledztwie było bardzo dużo, to jednak eksperci pod rządowym przymusem chowali głowę w piasek i udawali, że min wcale nie widać.
Przykładem może być kolejny ujawniony dokument z sierpnia 2010 roku pokazujący, że Polacy na miejscu katastrofy praktycznie nic nie zbadali. Tym razem jego autorem jest Stanisław Żurkowski, szef podkomisji technicznej w KBWLLP. Okazuje się, że pod koniec sierpnia Polskie instytucje nie posiadały praktycznie żadnych dowodów ws. smoleńska, a ich wycieczki do Rosji można nazwać jedynie krajoznawczymi. Ten dokument widział Donald Tusk, a przypomnijmy, że był to okres, kiedy ocieplanie stosunków pomiędzy RP i Federacją Rosyjską było w rozkwicie. Premier wielokrotnie chwalił doskonałą współpracę z Moskwą przy badaniu katastrofy.
Reklama
Maciej Lasek twierdzi, że wszystkie badania zostały wykonane wcześniej, a ta notatka jest nieważna. Jednak z notatki Żurkowskiego wynika, że Polacy po coś jeździli do Rosji. Przecież jakby już wcześniej wszystko przebadali i zgromadzili potrzebne dowody, to po co mieliby jeździć kolejny raz. Z ujawnionego dokumentu dowiadujemy się, że komisja Millera miała poważne braki ( albo prawie nic nie miała dowodów) i w ten sposób chciała pozyskać jakiekolwiek dowody. Jak widać całkowicie - bezskutecznie!... Współpraca w następnych miesiącach była jeszcze gorsza, a więc też nie mieli na czym oprzeć swoich ustaleń.
Dr Lasek słynie z ciekawych opowieści. W 2012 roku podczas konferencji lotniczej w Kazimierzu Dolnym stwierdził, że zadaniem Komisji Millera było jedynie ustalenie przyczyn katastrofy, a nie badaniem skutków. Dlatego Komisja skupiła się wyłącznie na uderzeniu samolotu w brzozę, a późniejszymi jego losami nikt sie za bardzo nie interesował. Trajektorii lotu nie można było ustalić na podstawie samych zapisów z czarnych skrzynek, a więc ustalono ją na podstawie ściętych na drzewach liściach. Co więcej, Komisja posługiwała się w tej ocenie tylko zdjęciami... i to rosyjskimi, bo swoich nie miała. W oficjalnym dokumencie Komisji Millera jest przecież pełno zdjęć smoleńskiego hobbysty fotografii Amielina. To on umieszczał pierwsze wizualizacje, które pokazywały w co uderzył samolot i jak dalej leciał, a wiec wykonał sporą pracę dla oficjalnej Komisji RP, która badała "największą tragedię w powojennej historii Polski".
A tak na poważnie, to temat katastrofy smoleńskiej coraz bardziej przypomina sprawę zbrodni katyńskiej. Przynajmniej w tej warstwie, która mówi o strachu przed prawdą, jakakolwiek ona by była. Różnica polega na tym, że komuniści znali prawdę i bali się, że poznają ją Polacy , a teraz nie znamy prawdy, a wielu Polaków... i tak się jej boi.