Tragedia ta odbiła się echem w całej Polsce. Relacjonowały ją media lokalne i ogólnokrajowe. Okoliczności zdarzenia okazały się szokujące. Od tamtego momentu minęło ponad pięć miesięcy,
więc wystygły emocje i sprawa przycichła. Już nie jest ponurą sensacją, która poraża wyobraźnię, lecz wśród natłoku codziennych wydarzeń staje się tylko wspomnieniem. Przygotowując ten tekst
przyjechałem do Hłudna w gminie Nozdrzec.
- Co się stało, to się nie odstanie - powiedział jeden z mieszkańców, którego pytałem o drogę. Nie ma co do tego wracać. Minęło jak zły sen.
Nie dla wszystkich.
Okrutna śmierć Marii jest dramatem dla bliskich. I choć upływa czas, to wcale nie ubywa bólu. Jakże więc tłumić wrażliwość, gdy ocieramy się o rozpacz, jak nie poruszyć serca,
kiedy cierpią dzieci? Taki też jest sens tego artykułu.
Na początku była miłość. Przyszła nagle, zaborcza i ślepa.
- Od początku wiedziałem, że życia z nim nie będzie - opowiada brat Marii, Stanisław. Chodziliśmy po zabawach i widziałem jak się zachowuje. Gdy tylko wypił zaczynał
wariować. Nieraz siostra płakała, ale on przeprosił, załagodził i było dobrze. Rodzina nie chciała, żeby wyszła za niego. Nie posłuchała. Po ślubie zamieszkali u naszych
rodziców w Hłudnie, a ja wyniosłem się w Bieszczady. Byłem kawalerem i wolałem się usunąć. Po ślubie pił na okrągło, ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Minęło
niecałe cztery lata, jak rodzice kupili im gospodarstwo w Jasionowie koło Brzozowa. Choć to niedaleko, kontakt między nami był okazjonalny. Myślę, że tej tragedii można było uniknąć, ale siostra
ukrywała przed nami swoje życie. Nie skarżyła się. Podejrzewaliśmy, że jest źle, ale do końca nikt nie znał prawdy - dodaje.
Prawdę znały dzieci. W ciągu siedemnastu lat małżeństwa urodziło się ich dwanaścioro. Najstarszy z nich Piotr ma szesnaście lat, najmłodsza Ewelinka niewiele ponad rok. Dzisiaj
znowu mieszkają w Hłudnie, razem z babcią i dziadkiem, ciotką i wujkiem. O Jasionowie lepiej byłoby zapomnieć, ale się nie da. Ciągle powraca w sennych
koszmarach i wciąż kaleczy udręczoną pamięć.
Siedzimy w kuchni. Babcia zagniata ciasto, a Dorotka z Olą opowiadają, historię swego życia, w którym nie brakowało płaczu, zabrakło natomiast dzieciństwa.
Dziewczynki są spontaniczne i szczere. W zwięzłych zdaniach nie ma przesady i ubarwień. Jest to prosta relacja, zdawałoby się, pozbawiona emocji, gdyby nie łamiący się
głos i łzy w oczach. Wyłania się z niej obraz ojca alkoholika i sadysty, który maltretował żonę i dzieci.
- Nigdy mu tego nie wybaczę, że znęcał się nad mamą i nade mną - mówi Dorotka. Raz mnie zbił kablem, a takie miałam siniaki, że przez dwa tygodnie nie chodziłam do
szkoły. Potem mnie uderzył łańcuchem, a raz paskiem klinowym po głowie, aż mi się lała krew. Mama zawsze miała ciężkie życie. Ciężko pracowała na gospodarstwie, a on tylko pił. Czekałyśmy
po nocach, kiedy przyjdzie i znowu zacznie poniewierać mamą.
- Często nie było co jeść, a jak mama kupowała nam jedzenie, to musiała przed nim chować, bo wszystko by nam zjadł - dodaje Ola. Potrafił wypić mleko Ewelince, więc mama chodziła
w nocy do sąsiadów, żeby małą nakarmić. Bił ile się dało, gdzie popadnie i tym, co miał pod ręką. Za co bądź. Dostałam nawet za to, że zgubił młotek. Podpisał
takie zobowiązanie na sześć lat, że nie będzie pił, a na drugi dzień był już zalany. Nie wiem jak go określić, najgorszy z najgorszych. Nienawidzę go.
- Przez siedemnaście lat nic nie mówiła tylko cierpiała - opowiada babcia. Dzieciom zabronił skarżyć, że bije żonę. Dwa tygodnie przed zdarzeniem córka zgłosiła go na odwyk. Przyszedł
pijany i powiedział, że jak nie wycofa, to ją zabije. Pamiętam jak przyjechała do nas z rozbitą wargą. Pytam, co się stało, a ona, że krowa ją pobodła. Wszystko ukrywała,
bo myślała, że kiedyś się zmieni.
- Zawsze nas bił i poniewierał, a teraz pisze z więzienia, że kocha i tęskni. Nie wierzę mu - mówi Dorotka.
Zanim zaczęły nadchodzić listy, 9 czerwca przyszło najgorsze. Świadkiem zdarzenia była Ola, Aneta, Wacek i kilkoro rodzeństwa. Piotr i Dorotka byli w tym czasie w szkole.
Powściągliwe opowiadanie Oli i tak jest przerażającym świadectwem tamtych chwil.
- Akurat szłam do piwnicy po ziemniaki, kiedy przyszła sąsiadka i powiedziała mamie, że ojciec jest pijany i bije się z drugim. Mama zaraz tam pobiegła i chciała
przygonić go do domu. Wtedy dostał jakiejś furii, złapał żelazny pręt, którym były podparte drzwi i rzucił w nią. Myślałam, że trafi w nogi, ale trafił w głowę.
Mama upadła, a on ją zaczął tarmosić, niby chciał cucić i krzyczał, żeby nie udawała. W koło był jeden pisk i lament. Wacuś wyciągnął ten pręt z głowy,
zaczął przykładać jakieś koszule i ręczniki, bo bardzo się lała krew. Było pełno ludzi, zaczęli robić mamie sztuczne oddychanie. Potem przyjechało pogotowie i ją zabrało, a ze szkoły
wróciła Dorotka i Piotrek. Ojciec w tym czasie poszedł do domu, powywracał wszystko i położył się spać. Zamknęłam drzwi, bo zobaczyłam, że Piotrek wziął widły i chciał
tam wejść. Przestraszyłam się, że jeszcze narobi sobie biedy. Na szczęście przyjechał wujek i zabrał mu te widły. Kiedy skutego ojca policja prowadziła do radiowozu to się wydzierał, że tego
nie zrobił. Potem jakieś panie z opieki powiedziały, że zabiorą dzieci do Domu Dziecka. Gdzie indziej starsze i gdzie indziej małe. Wtedy wujek oświadczył, że też ma jakieś prawa
i nie pozwoli. Zostałyśmy w domu w Jasionowie z wujkiem i ciocią. Cały czas paliło się światło, wszyscy płakali za mamą i zrywali
się ze snu. Czternastego czerwca przyjechała rodzina, coś z sobą porozmawiali i wtedy ciocia się rozpłakała i powiedziała nam, że mama nie żyje. Nas zabrali
do Hłudna.
Dwa pierwsze listy sprawca napisał jeszcze przed śmiercią żony. Nie miał pojęcia, że jej stan jest beznadziejny. Pręt rozerwał mózg na długości dwudziestu sześciu centymetrów. Praktycznie już nie
żyła, choć biło jeszcze serce. Leżą przede mną zapisane kartki papieru i porażają swoją treścią.
Cyt. I: „Kochana moja Marysiu i kochane moje dzieci. W pierwszych słowach mojego listu niech ma was Bozia w swojej opiece, bo Bozia skarała mnie. Wódka zawładnęła
moim życiem i takie wakacje zrobiłem dzieciom i tobie kochana moja Marysiu. Wiesz, że cię kocham nad życie. Modlę się i płaczę, żeby Jezus i Matka Boska utrzymały
cię przy życiu, choć nie dla mnie, ale dla tych naszych dzieciątek, które tak kocham i kocham jak mi mówią tata. Kochana Marysiu nie wiem jak było dokładnie. Pamiętam jak przez sen, jak cię
trzymałem na kolanach i jak mi mówili ile miałem promilów alkoholu, prawie cztery i jak przyjechało pogotowie. Ale tego nie pamiętam, jak mnie policja zabrała... Boże jak wyjdę jeszcze
żywy, to do końca życia nie wypiję ani kieliszka... Kochana wstyd mi cię prosić, jak byś mogła podać na bramie w areszcie kilka paczek papierosów i jakie spodnie i koszulę
i buty, bo widzenie trzeba załatwić u prokuratora. Paczka nie może mieć więcej niż pięć kilogramów... Kochana wyciąg mnie jak tylko możesz. Proszę cię mam tylko ciebie”.
Cyt. II: „Kochana moja rodzino. Na wstępie mego listu zapytuję o zdrowie ciebie moja kochana Marysiu i kochane moje dzieci... Mówiłaś nieraz, nie chodź i nie
szukaj okazji, a ja ciebie nie posłuchałem... Marysiu nie zdawałem sobie sprawy jak to jest bez rodziny. Marysiu i bez ciebie i bez tych moich i twoich dwunastu
palców... Bardzo was kocham wszystkie, wiecie dzieci dobrze, że bardzo kochałem mamę. Ola, Basia i Dorota napiszcie do mnie, choć kilka słów, bo bardzo tęsknię za wami”.
Cyt. III: „Kochane moje dzieci. Kochane dzieci, wiem, że straszny żal do mnie czujecie, najmocniej mnie serce boli, że już nie usłyszę tego ciepłego słowa od naszej mamy, co mówiła do mnie Franiu,
a ja Marysiu. Żyliśmy nie w bogactwie, ale my się cieszyli, że mamy liczną rodzinę i mamy gdzie mieszkać... Moje dzieci wiecie, że kochałem naszą mamę nad życie i mama
mnie kochała i tylko serce mnie z żalu ściska, że nie doznam tej czułości i miłości, którą napełniała mnie i was w naszym codziennym życiu... Wiem
tylko, że żyję dla was i muszę wam jakoś wynagrodzić, bo to jest jedna krew moja, co mi została i w moim życiu to jesteście tylko wy kochane dzieci... Pragnę się z wami
spotkać, żeby wzmocniły moją psychikę i pozwoliły mi przetrwać i może wzmocni tę rodzinną miłość, którą mieliśmy”.
Cyt. IV: „Kochane dzieci napiszcie do mnie, przyjedźcie na widzenie, proszę was kochane dzieci, jeżeli świeci choć jedna iskierka miłości do taty... Czekam na list, opiekujcie się swoimi braćmi
i siostrami, serdecznie was kocham z całego serca... Wyślij znaczki jak możesz i parę złotych na cygary, tylko napisz, że podajesz. Wrócę wam kochane dzieci wszystkie
pieniądze. Kochani oddam wam z całego serca”.
W domu Stanisława i Małgorzaty Gładysz jest ciasno. Najtrudniej będzie przeżyć zimę. Aktualnie mieszka tam osiemnaście osób, w tym czternaścioro dzieci. Stanisław na razie zaadaptował
budynek do nowych potrzeb. Wszystko to jednak jest dość prowizoryczne, bowiem by sprostać wymogom metrażowym i zapewnić właściwe warunki bytowe, musi dobudować ponad dwieście metrów kwadratowych
powierzchni. Pracy nie może wcześniej rozpocząć niż na wiosnę. Na razie gromadzi materiały. Koszt inwestycji przerasta jego możliwości finansowe, dlatego bardzo się liczy każda pomoc instytucji czy osób
prywatnych. Do czasu rozprawy sądowej mają status rodziny zastępczej. Jeżeli zapadnie wyrok, a sąd ponadto przychyli się do wniosku o pozbawienie sprawcy praw rodzicielskich, status
ten zostanie przyznany na stałe. Trudno wyobrazić sobie inną ewentualność, tym bardziej, że dzieci nie chcą utrzymywać z ojcem żadnych kontaktów. Choć minął pierwszy, najgorszy okres, kiedy
przeżywały nocne koszmary, zrywały się z łóżek z płaczem, snuły się po domu dalekie i nieobecne, trudno im się zaadaptować.
- Tu jest nasz dom - mówi Dorotka - ale nie całkiem. Brakuje mamy, a jej nikt nie zastąpi. Ciocia nas bardzo kocha, doceniamy to, ale nigdy nie będzie tak jak z mamą.
Rany są zbyt świeże i musi minąć długi czas zanim się zabliźnią, ale nawet wówczas zostanie bolesna pamięć nie zawinionej krzywdy, którą zgotował własny ojciec. Zbyt wielki ciężar, by dźwigało
go dziecko, tym bardziej, że wystarczy wyjrzeć oknem, by zobaczyć pobliski cmentarz, na którym leży mama. Chodzą do niej co dnia pomodlić się, zapalić świeczkę, poobcować. Jaką odpowiedź dać małemu dziecku,
które wie, że mama jest w niebie, ale pyta, co tam teraz robi?
Wielką odpowiedzialność wzięli na siebie Gładyszowie. Do nich należeć będzie nie tylko zaspokojenie fizycznych potrzeb i materialnej przyszłości, ale także, a może nade wszystko,
zadbanie o ich prawidłowy rozwój emocjonalny i duchowy. Stanisław wie, że będzie to trudny i długotrwały proces.
- Chciałbym wychować je na uczciwych ludzi, żyjących zgodnie z Bożymi i ludzkimi prawami. Żeby miały serca wrażliwe i otwarte na innych i żebym nie
musiał się za nich wstydzić. Martwi mnie Piotrek, który pogrążył się w nienawiści. Tłumaczę mu, że zemsta i odwet jest złym uczuciem, niczego nie załatwia, tylko niszczy
duszę człowieka. Mówię mu, że trzeba nauczyć się przebaczać, co nie znaczy, by przestać pamiętać. Po tych kilku miesiącach zauważyłem, że dzieci są bardziej wyciszone. Dotąd nie doświadczyły jak się żyje
w spokoju.
W domowej ciasnocie nie da się uniknąć rozgardiaszu, ale każdy następny dzień jest coraz lepiej zorganizowany. Starsze dziewczynki obrały wiadro ziemniaków i właśnie smażą placki, potem
pomogą cioci sprzątać i zajmą się młodszym rodzeństwem. Rodzinę obowiązuje ścisły podział zadań. Stanisław jest menadżerem i arbitrem. Rozstrzyga spory, podejmuje decyzje, wymaga,
zdarza się, że skarci, bo porządek musi być. Dzieci wiedzą, że wujka należy słuchać, a do cioci się przytulać.
- Decyzję o zabraniu dzieci podjąłem spontanicznie. Potem, gdy opadły emocje uświadomiłem sobie, jaki to wielki ciężar. Zadanie na całe życie, którego ogrom często przerasta wyobraźnię.
Nie wycofuję się jednak. Klamka zapadła i teraz nie ma sensu kalkulować, czy podołamy. Wszelkie wątpliwości mogłyby zasiać pesymizm, a na taki stan ducha nie mogę sobie pozwolić.
My nie możemy wątpić, gdyż idziemy do przodu. Gdybym postąpił inaczej, czy mógłbym spojrzeć w lustro? Żyłoby się zapewne łatwiej, ale czy wtedy żyłbym w zgodzie z własnym
sumieniem? Jednego jestem pewien, gdyby zabrakło ludzkiego wsparcia i pomocy, nie dałbym rady. Trudno mi kogokolwiek wymieniać, bałbym się kogoś pominąć i urazić, więc za otrzymany
dar serca od wielu instytucji i osób prywatnych z całą naszą rodziną serdecznie dziękuję.
Opuszczając Hłudno pomyślałem, że prawdziwą miarą człowieka jest jego pochylenie nad czyimś cierpieniem. W przekonaniu, że nasi Czytelnicy podzielają ten pogląd pozwalam sobie wskazać konto,
poprzez które możemy wyrazić osobistą wrażliwość i chęć niesienia pomocy:
Kredyt Bank S.A. Oddział KB SA w Przemyślu 541500163-41216300092310000 z dopiskiem „Hłudno”.
PS W ubiegłym tygodniu ukazał się tekst pod tytułem Odcienie wolności, poświęcony alkoholikom. Pisząc go nawet nie przypuszczałem, iż życie sprawi, że obecny artykuł tak drastycznie dowiedzie prawdy zawartych tam tez. Jeżeli tkwi w kimś choć cień wątpliwości, to po tej lekturze trzeba pozbyć się złudzeń. W konfrontacji z alkoholem człowiek zawsze przegrywa. Znawcy przedmiotu często twierdzą, że człowiek uzależniony wychodzi z nałogu wówczas, kiedy dosięgnie już dna. Oby nie było tak koszmarne jak w przedstawionej historii, oby nie było żadne.
Pomóż w rozwoju naszego portalu