Historia często przypomina karty życia wielu męczenników za wiarę, tych którzy oddali swoje życie głosząc Chrystusa. XX wiek okazał się najokrutniejszym czasem w ciągu ostatnich
stuleci. Posiew męczenników sięga wszystkich kontynentów. Nieustannie słyszymy o kolejnych zabójstwach, męczeństwie tych, którzy przyjechali głosić miłość, pokój, pojednanie. Misjonarz Chrystusa
jest już „niewygodny”, jest nie na dzisiejsze skorumpowane, zmaterializowane czasy... Więc skrytobójczy strzał, zamach, a może podstępnie dosypana trucizna, kończy ziemską misję.
I choć ciało zabić mogą, wtedy dopiero duch jego często staje się ziarnem rzuconym w glebę i jest nadzieją dla tych, którzy ciągle, w tym tragicznym miejscu
potrzebują miłości Boga głoszonej kapłańskimi ustami, potrzebują Ciała Chrystusa przekazanego z rąk Jego sługi.
W ostatnich miesiącach XX w. - 29 listopada 2000 r. w Astrachaniu, w dalekiej Rosji, trucizna zabiła kolejnego męczennika-kapłana. Jego misja, jego wiara miała swoje
korzenie tak blisko nas - w Polsce, na Podlasiu, w małej wiosce Łempice położonej między Ciechanowcem a Brańskiem, w diecezji drohiczyńskiej. Tym kapłanem
był ks. Krzysztof Niemyjski.
W pogrzebie ks. Krzysztofa w rodzinnej parafii pw. św. Doroty Męczenniczki w Winnej Poświętnej na Podlasiu, wzięło udział wielu kapłanów z Polski, Rosji i z Białorusi,
wśród których byli także księża biskupi: bp Antoni Dydycz, abp Tadeusz Kondrusiewicz - przewodniczący Konferencji Episkopatu Rosji oraz bp Klemens Pickel z Saratowa. Ksiądz Arcybiskup
wygłosił homilię ze łzami w oczach. Głosem pełnym bólu i rozrzewnienia wspominał swoje pierwsze spotkanie z ks. Krzysztofem: „Gdy osiem lat temu przebywałem
w Warszawie powiedziano mi, że jakiś kapłan chce ze mną rozmawiać. O wyznaczonej godzinie przyszedł młody, wysoki kapłan, który przedstawił się: Krzysztof Niemyjski. I powiedział
mi wtedy: «Wiem, jaka jest sytuacja na Wschodzie. Ja chcę tam pracować. Chcę zostać misjonarzem XX w. Chcę pójść tam, gdzie ludzie w ciągu trzech pokoleń nie mieli duchowej opieki».
Oczywiście było bardzo wiele miejsc, w które można było go wysłać. Powiedziałem do niego: «Jeżeli Ksiądz się zgadza, pojechałby do Astrachania. Jest to w delcie Wołgi, blisko
Kaukazu, nad Morzem Kaspijskim. Jest tam 300-letni kościół, najstarszy w Federacji Rosyjskiej. Mieści się w nim muzeum. Tam już zawiązała się wspólnota katolicka. Tam trzeba rozpoczynać
pracę». Opowiedział krótko: «Tak, ja jadę». I rozpoczęła się jego długa, ośmioletnia praca”.
Ks. Krzysztof chciał być misjonarzem końca XX w. Bóg potraktował jego pragnienie dosłownie. Zginął bowiem u schyłku XX w.
Ks. Krzysztof Niemyjski urodził się 4 kwietnia 1960 r. w Łempicach, w parafii Winna Poświętna w diecezji drohiczyńskiej. Rodzice ks. Krzysztofa Antoni i Janina
z domu Morawska, zawarli związek małżeński w 1948 r. w parafii Boguty (diecezja łomżyńska); Krzysztof miał trzech braci: Tadeusza, Henryka i Bogdana oraz
siostrę Annę. W latach 1967-1975 uczęszczał do Szkoły Podstawowej w Łempicach. Po ukończeniu Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Siemiatyczach (1975-1977) wstąpił do Niższego
Seminarium Duchownego Księży Oblatów w Markowicach, które ukończył w 1981 r. Maturę zdał w Liceum Ogólnokształcącym w Bydgoszczy. Dalsze swoje kroki, idąc
za głosem powołania, skierował ku Wyższemu Seminarium Duchownemu św. Jan Chrzciciela w Warszawie. Święcenia diakonatu otrzymał w Warszawie w 1986 r. z rąk
bp. Zb. Kraszewskiego. Święcenia kapłańskie przyjął 28 maja 1987 r. z rąk kard. Józefa Glempa - Prymasa Polski.
Następnie pracował jako duszpasterz w parafii pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Pruszkowie (10 czerwca 1987 - 6 marca 1989 r.) oraz w parafii
pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Warszawie Falenicy (21 czerwca 1989 - 22 czerwca 1992 r.). Wierni bardzo serdecznie i ciepło wspominają swego kapłana, jego rozmodlenie,
ogromne serce, zapał do pracy. „Ks. Krzysztof wyjechał z parafii Falenica do Astrachania. Wielu z nas go pamięta i może wiele o nim zaświadczyć. Ksiądz
zawsze nas ciepło wspominał. Była to jego zdaniem najlepsza parafia z tych, jakie poznał i gdzie mu było dane pracować - tyle zaangażowania, tyle ruchów i stowarzyszeń,
tyle wzajemnej pomocy, tak miła i serdeczna atmosfera wśród ludzi. I to, że w Falenicy o nim zawsze pamiętają, że są tu ludzie, na których on zawsze może liczyć
i polegać”.
W 1992 r. ks. Krzysztof rozpoczął swoją pracę misyjną w Astrachaniu w Rosji. Osoby, które go znały wspominają, że kiedy otrzymał pozwolenie na wyjazd - to wprost promieniał
ze szczęścia. „Na początku sam nie wiedział, czy będzie miał co robić w tym odległym zakątku dawnego imperium, bo mieszkańcy miasta to w większości ateiści, wokół
jak okiem sięgnąć bagna, a za nimi bezludne stepy”. Wiedział jednak, że skoro Bóg posyła, to daje również potrzebne siły. Ufał, że Bóg sam wystarczy. Świadectwo swojej wiary
daje w wielu listach pisanych z Astrachania do rodziny i przyjaciół.
Astrachań to 800-tysięczne portowe miasto w delcie Wołgi nad Morzem Kaspijskim. Żyje tam ponad 170 różnych narodowości, a także wyznawcy różnych religii. W Astrachaniu
mieszka wielu wyznawców islamu. W mieście jest kilka wyższych uczelni, na których studiuje młodzież z różnych zakątków świata. Parafia Wniebowzięcia Matki Bożej w Astrachaniu
została założona około 1610 r. i jest to najstarsza parafia katolicka w Rosji. Pierwsi parafianie przybyli do Astrachania z Armenii wraz z Braćmi Kapucynami,
w czasie prześladowań tureckich. Przez długie lata parafię obsługiwali zakonnicy - Kapucyni, Franciszkanie, Jezuici, a także księża diecezjalni z różnych krajów
Europy. Umacniali oni wiarę Polaków, Niemców, Rosjan, Ormian. Z chwilą wybuchu rewolucji nastąpiły aresztowania, zsyłki na Sybir. Zniszczono, rozgrabiono kościół, cmentarz i pozostałą
własność parafii. Świątynię zamieniono na skład, sklep, stolarnię. Kiedy do Astrachania przybył ks. Krzysztof, znajdujący się tam jedyny, najstarszy w Federacji Rosyjskiej kościół pw. Najświętszej
Maryi Panny, liczący 300 lat, był zamieniony przez władze komunistyczne na muzeum. Przez ponad dwa i pół roku ks. Krzysztof, pokonując różne trudności starał się ożywić serca i ściany
starej świątyni. Pierwsze Msze św. sprawował pod nadzorem pracowników muzeum. W mieście nie było praktykujących katolików. Parafia, w której rozpoczął pracę liczyła 7 osób (obecnie
około 400). Zawiązywała się dopiero wspólnota katolicka, która tak bardzo potrzebowała duszpasterza, opiekuna, ojca, który pomógłby odkrywać pełnię człowieczeństwa zakorzenioną w Tym, który
jest Drogą, Prawdą i Życiem.
Parafia, którą objął ks. Krzysztof była bardzo rozległa, a on sam do najbliższego kapłana miał ponad 300 km. W jednym ze swoich listów do bp. Kazimierza Romaniuka
- ordynariusza diecezji warszawsko-praskiej, której pozostawał kapłanem, ks. Krzysztof dzielił się doświadczeniami swojej pracy, tym, czym żyła wspólnota, którą on się opiekował i prowadził
do Boga. Napisał też kilka słów o sobie, nie skarżył się jednak, nie żalił. Są one świadectwem jego życia, jego misji. „Ciągle odczuwam i przeżywam to, jak ludzie uważnie na
mnie patrzą, jak wiele oczekują. Dlatego bez intensywnego duchowego życia nie można tutaj pracować i być. Z drugiej strony patrząc - obok Pisma Świętego, codziennej Mszy św.,
katechez, tak mało jest literatury, duchowej strawy, kontaktów z kapłanami. Ja nie czuję się samotnym. Miłość do tych ludzi, ich wiara, wdzięczność umacniają moją wiarę, chronią przed złem”.
Sam w obcym kraju, obcy język, inna kultura, nikogo kto zastąpiłby w konfesjonale, przy ołtarzu. Do tego niezdrowy klimat bagnistej delty Wołgi z upałami przekraczającymi
latem 500 C. Ks. Krzysztof, jak wspominają wierni, nigdy się nie skarżył, że jest mu ciężko. Z wielką ufnością w pomoc Bożą i ludzką ofiarnie wypełniał swoje powołanie
i realizował powierzone mu zadanie: siał ziarno na glebę serc ludzkich. Dostrzegał duchowe potrzeby ludzi, szukał nowych dróg pasterzowania. Swoją otwartością umiejętnością słuchania innych,
zapałem do pracy, trudem i poświęceniem przyciągał do siebie coraz więcej wiernych, którzy odczuwali w swoich sercach głód Boga. I tak stopniowo powstawała wspólnota ludu
Bożego, tworząca jedną wielką rodzinę.
Odzyskał i wyremontował zabytkowy kościół. Na Msze św. zaczęło przychodzić (po wielu latach ateizacji) coraz więcej osób. Oto świadectwo, które napisał 22-letni Misza: „Jak spotkałem
Boga? Szukałem Go przez 17 lat. Zostałem ochrzczony w wieku trzech miesięcy w Cerkwi prawosławnej. Potem przez 15 lat żyłem bez Boga, bo w naszym kraju mówienie o Bogu
było uważane za działalność antyrządową. Jeśli ktoś przyznał się, że modli się w domu, że kocha Boga, mógł zostać usunięty ze szkoły, z pracy. Wszędzie uczono
tylko ateizmu. Po upadku reżimu wielu młodych ludzi, takich jak ja, zaczęło szukać Boga na własną rękę. Jeszcze nie w Kościele, bo dla nas Bóg ciągle był bardziej kantowskim lex moralis niż
Ojcem. Ja sam czytałem wiele pism astrologicznych i o czarnej magii, wierząc, że tam znajdę Boga. Kiedyś poszedłem na spacer i zobaczyłem kościół katolicki. Ks. Krzysztof
odprawiał Mszę św. Od tamtej chwili jestem kimś zupełnie innym. Teraz wierzę, że Bóg jest w Kościele, w Eucharystii. Mówię do niego «Ojcze», a do Maryi «Matko».
W Kościele mam braci i siostry. Nawet jeśli nie zawsze się rozumiemy, jesteśmy dziećmi jednego Boga”.
Ks. Krzysztof, jak wspomina jedna z parafianek, w listach zawsze najpierw prosił o modlitwę. Każde nowe dzieło w swojej parafii zaczynał od rozsyłania do
znajomych próśb o kontakty ze zgromadzeniami zakonnymi, z przyjaciółmi i podawał intencje modlitewne. Dopiero potem mówił, ile na co potrzebuje pieniędzy. Początkowo
był zupełnie sam na swojej placówce misyjnej, z czasem w pracy ewangelizacyjnej pomagała mu kanadyjska wspólnota katolicka „Myriam”. Oto świadectwo o ks. Krzysztofie
s. Marii Coté ze wspólnoty „Myriam”, która ponad 3 lata spędziła w Astrachaniu: „To był bardzo dzielny człowiek. Jedyny kościół katolicki w Astrachaniu
był zamknięty przez cały okres panowania władzy komunistycznej. Parafię trzeba było budować od początku. Wymagało to ogromnego wysiłku i samozaparcia. Ks. Krzysztof był także człowiekiem wielkiej
radości, lubił śpiewać z młodymi i grać na gitarze. Miał w sobie moc przepowiadania Ewangelii. Jego kazania zawsze trafiały do serc słuchających go. Im dłużej przebywał
wśród tych ludzi, tym większy oni odczuwali głód słuchania go. Bardzo kochał Matkę Bożą. Codziennie na godzinę przed wieczorną Mszą św. wystawiał w kościele Najświętszy Sakrament, adorował
Pana Jezusa i modlił się wraz z ludźmi na różańcu. Zawsze podkreślał, że siły czerpie z modlitwy i adoracji. Obserwując go, myślałam czasem, że chyba tylko
Polak może działać z taką determinacją jak on. Miał w sobie wielką siłę ducha. Wiedzieliśmy także, że jego rodzina w Polsce bardzo się za niego modli i on
tę modlitewną pomoc odczuwał”.
Dzieło ks. Krzysztofa w Astrachaniu to przede wszystkim odrodzenie duchowe ludzi, którzy nie rozumieli, że można kochać Jezusa, którzy nie mieli żadnych przeżyć religijnych. Świadczą o tym
wspomnienia parafian, które ukazały się 2 lata po śmierci ich kapłana, w wychodzącej w Moskwie Rosyjskiej Katolickiej Gazecie. Wierni na jej łamach podkreślają, że Ojciec Krzysztof
bardzo dbał o zewnętrzne piękno świątyni, o rozbudowanie budynków parafialnych, ale zawsze najważniejszy był dla niego człowiek, jego problemy, jego duchowy rozwój. Ks. Krzysztof
- mówią wierni - umiał słuchać. Potrafił wysłuchać małą dziewczynkę, która obraziła się na mamę, gdyż uważała, że ta bardziej kocha brata i matkę - staruszkę, która nie potrafiła
domówić się ze swoimi dorosłymi dziećmi. Ojciec Krzysztof zawsze znalazł odpowiednie dla każdego słowo, aby dodać sił, podnieść na duchu, pocieszyć.
We wrześniu 1996 r. w wywiadzie udzielonym dla tejże gazety, ks. Krzysztof mówiąc o swoich planach na przyszłość o misji, jaka go czeka, podkreślał, że nadrzędnym,
pierwszym zadaniem jest zjednoczenie wszystkich przychodzących do Boga, przygotowanie serc i umysłów, aby mogły one rozwijać się i wzrastać w chrześcijańskiej wierze,
nadziei i miłości. Ks. Krzysztof prowadził katechezy dla młodzieży, zakładał coraz to nowe ruchy i wspólnoty parafialne, organizował pielgrzymki, zjazdy i sympozja formacyjne
dla świeckich katolików, założył chór ze studentów Astrachańskiego Konserwatorium Muzycznego. Ci, którzy znali ks. Krzysztofa podkreślają, że jego wiara w Boga była żywa. Jego życiowa
siła pociągała wszystkich, którzy go otaczali. Wyrazem tego jest świadectwo Andreja i Luby, małżeństwa z Astrachania, którzy opowiadają z wielkim wzruszeniem o tym,
co zmieniło się w ich życiu, od kiedy są katolikami: „Byliśmy prawdziwymi ateistami. Nigdy wcześniej nie myśleliśmy o Bogu. Liczyły się tylko pieniądze. Oboje z żoną
dobrze zarabialiśmy, bo ja jestem architektem, a ona inżynierem. Ale to były zupełnie zmarnowane lata. Ile myśmy czasu stracili zanim uwierzyliśmy w Boga! Ślubu kościelnego udzielił
nam dopiero ks. Krzysztof. Jakże bardzo jesteśmy Wam za niego wdzięczni”.
Ufność w drugiego człowieka to twarda opoka. Jeśli ta ufność przyjmie kształt przyjaźni, wzrasta pewność i otwiera się możliwość dokonania wspólnego dzieła. Ks. Krzysztof kochał
i szanował ludzi, umiał każdego przyjąć takim, jakim on jest, umiał przebaczać. Miał w sobie iskrę Bożą i przez to zjednywał innych.
Parafianie z wielkim wzruszeniem wspominają ten moment podczas każdej Mszy św., kiedy wierni przekazują sobie znak pokoju, znak miłości. Mówią, że wówczas ks. Krzysztof podawał rękę, wypowiadając
słowa: „Bądź silny, Bóg Ciebie kocha” i dodają: „Kochane te jego słowa były, one umacniały też naszą wspólnotę”.
Pozostanie on w sercach swoich parafian jako ten, który nade wszystko umiłował Chrystusa i szedł do ludzi, by dać im tę Jego Miłość, aby w Jego imieniu troszczyć się
o wszystkich, przede wszystkim o małych, słabych i bezdomnych, o tych, którzy nie radzą sobie z życiem.
Oto świadectwo Wiki: „Znałem ks. Krzysztofa od siedmiu lat. Mogę powiedzieć, że przez swoją służbę, przez swoje życie pokazał mi on prawdziwego Chrystusa i wzbudził we mnie
wciąż rosnące pragnienie pójścia za Nim. Dla mnie jest to teraz sprawa najważniejsza. Ks. Krzysztof oddał swoje życie dla Chrystusa (to, że umarł tak młodo i tak nagle, potwierdza
to z całą mocą). Dla nas - to wezwanie, aby także oddać swoje życie Bogu”.
Ks. Krzysztof to także wielki działacz - wspomina jedna z astrachańskich parafianek. Pragnął pomagać wszystkim chorym, cierpiącym, wszystkim dzieciom Bożym. Dzięki jego staraniom
odzyskano i odremontowano zabytkowy parafialny kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, założono regionalny oddział Caritas, którego pracą on sam kierował, pomagał bezdomnym, prowadził
działalność charytatywną, organizował pomoc medyczną, wysyłał dzieci chore na operacje do Niemiec, przywoził lekarzy niemieckich do Astrachania.
Rozpoczął w Astrachaniu dzieło walki o czystość życia, założył Dom Samotnej Matki. Przebywającym tam matkom służył pomocą materialną, duchową, wygłaszał prelekcje. W liście
skierowanym do przyjaciół z Polski, tuż przed otwarciem Domu, w listopadzie 2000 r. napisał: „Otwieramy Dom Samotnej Matki. Liczymy na pomoc z Polski może uda
się uratować jedno życie, to i więcej...”. Do dziś brzmią w uszach te słowa o walce o życie, którą ks. Krzysztof prowadził w Rosji bez ulegania
komukolwiek i czemukolwiek - wspomina parafianka.
Szczególną opiekę otaczał upośledzonych, zwłaszcza dzieci. Wielokrotnie w listach do Księdza Biskupa wspominał, że musi rozwijać pracę Caritas, że pragnie pomóc dzieciom z ulicy,
którymi nikt się nie interesuje. Kiedy przejął dom parafialny od władz miasta nie nazwał go plebanią, lecz Domem Wspólnoty, domem, w którym każdy mógł odnaleźć swoje miejsce, domem, gdzie każdy
mógł przyjść i porozmawiać z nim. Ks. Krzysztof miał jeszcze wiele planów... niestety wola Boga była inna. O tym jak wiele pozostawił po sobie, tam, w dalekiej
Rosji, ten młody kapłan, świadczą też już same tytuły artykułów, które ukazały się w rosyjskiej prasie po nagłej i niespodziewanej jego śmierci: „Żył dla ludzi”, „Pasterz,
który zostanie w naszych sercach”, „On otworzył mi drzwi Kościoła”, „Dziękować za pomysły i dzieło” itd.
Na pogrzebie Kapłana-Męczennika abp Tadeusz Kondrusiewicz ze łzami w oczach wspomina jego dzieło, zaangażowanie w pracę misyjną, jego charyzmę: „Biskup Rosji,
bardzo często otrzymuje wiele próśb od swoich księży, wiele telefonów. I zazwyczaj nawet, szczerze mówiąc, boją się tych telefonów, bo to są problemy. Inaczej było z ks. Krzysztofem.
Tak problemy, ale on od razu mówił, jak rozstrzygnąć te problemy, jak im zaradzić, jak pomóc ludziom. I wśród tych telefonów, różnych pism znalazła się radosna wiadomość: «Kościół jest
nasz! Kościół przejęliśmy»! Potem: «Dom parafialny też jest nasz». Często bywałem tam i lubiłem tam jeździć, bo wiedziałem, że ks. Krzysztof nie tylko remontował ściany kościoła
czy domu parafialnego, ale w tych ścianach budował Kościół, któremu na imię Lud Boży. On budował żywy Kościół, którego żywymi kamieniami my wszyscy jesteśmy. Bardzo dynamicznie rozpoczął swoją
pracę, otwierając się na wszystkich, na ludzi dorosłych i na dzieci, na starszych i na młodych, na ludzi upośledzonych, na ludzi, których społeczeństwo odrzuciło. Miał niezwykły
dar nawiązywania kontaktów ze społeczeństwem, z władzami, z naszymi braćmi prawosławnymi, z muzułmanami. A to jest bardzo ważne dla Rosji. I może
tylko dzięki temu, Księże Krzysztofie, udało mi się rozmawiać z władzami, udało mi się być w meczecie, prowadzić rozmowy z prawosławnymi. Ty do tego doprowadziłeś! Twoja
umiejętność prowadzenia dialogu dawała te rezultaty, że wspólnota katolicka mogła rozwijać się dynamicznie. Opiekowałeś się nie tylko miejscowymi katolikami, ale również studentami, którzy przybyli z Afryki
i Ameryki Łacińskiej. Gromadziłeś ich w kościele. Było widać, że ten Kościół stanowi cząstkę Kościoła powszechnego”.
Bp Klemens Pickiel po śmierci ks. Krzysztofa porównał jego życie do kropli wody, która podczas każdej Mszy św. miesza się w kielichu z winem. „Kropla wody to Ojciec Krzysztof,
wino to Chrystus, a kielich to Rosja. Ks. Krzysztof «wpadł» do tego kielicha, idąc za swoim powołaniem. Przyjechawszy tutaj, do nas, jednocząc się z Chrystusem,
każdy dzień swojego życia włączał w ofiarę Boga. Ofiara i zbawienie są nierozdzielne! Kropla wpadła do kielicha na zawsze”.
„Ks. Krzysztof był jednym z ponad pięciuset polskich kapłanów, którzy podjęli pracę wśród katolików w byłym ZSRR. Pracę niewyobrażalnie trudną, czasem niewdzięczną, wręcz
ryzykowną. Społeczeństwo, do którego poszli, przez dziesięciolecia poddawane było wszak systematycznemu okaleczaniu sumień. A reakcje okaleczonego sumienia w zetknięciu z proponowanym
mu dobrem mogą być nieobliczalne. On był dobry dla ludzi, ale nie wszyscy rozumieli jego ducha” - powiedziała jedna z parafianek po śmierci ks. Krzysztofa.
40 lat życia, wielki zapał misyjny, wiele planów, nadziei... i nagle, jakby wpół drogi, niespodziewana śmierć... bo plany Boga nie są planami naszymi. Widocznie ten czas mu wystarczył.
Bp Antoni Dydycz podczas Mszy św. pogrzebowej powiedział: „Może nam się wydawać, że ta śmierć jednego z młodych kapłanów, których tak bardzo potrzeba na tamtych terenach jest jakimś
ciosem w dzieło ewangelizacyjne, w głoszenie Ewangelii. My wierzymy, że to nie jest cios, że to także jest dalszy ciąg tej samej posługi. Posługi człowiekowi sprawowanej w imię
Jezusa Chrystusa, po to, żeby ludzie patrząc i uczestnicząc w cierpieniu i śmierci, lepiej rozumieli tę tajemnicę świętych obcowania i powołania każdego z nas
do wieczności. Ks. Krzysztof tę posługę kapłańską wypełnia, czyni to razem z Jezusem Chrystusem. To przecież Jezus zapewnił nas wszystkich: «Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem,
abyście szli i owoc przynosili» (por. J 15, 6). Śmierć sprawiedliwych to także narodziny świętych dla nieba”.
Ale jakże trudno, sądząc tak bardzo po ludzku, było pogodzić się z nagłym odejściem kogoś, kto rozsiewał wokół siebie tyle miłości, dobra, tyle istnień uratował dla Boga. Oto świadectwo
- po śmierci ks. Krzysztofa - siedmioletniego Saszy: 29 listopada 2000 r. - na progu dużego domu stał i płakał chłopczyk, pięściami rozmazywał płynące po policzkach łzy.
Sasza wspominał swoje pierwsze spotkanie z ks. Krzysztofem, który zajął się jego chorą nogą, niegojącą się od wielu tygodni raną, zawiózł go do szpitala, potem przez wiele tygodni opiekował
się nim. Sasza wspomina łagodne oczy Księdza i dalszą jego pomoc, długie rozmowy o Bogu... Po czym z desperacją woła: „Dlaczego z nim tak się stało!?
Co teraz będzie”? Chwila ciszy i pada zdecydowanym tonem odpowiedź: „Ojciec Krzysztof odpowiedziałby: Nie płacz dziecko, Bóg pomoże...”. Jak wiele w sercu tego
dziecka zaszczepił ten młody, polski kapłan.
Jak wiele te słowa mówią nam, którzy coraz ciężej budzimy się ze snu. Coraz wyżej rośnie stos obowiązków, spraw niezałatwionych. Coraz częściej napotykamy w gazetach komunikaty
z pola walki, z miejsc dotkniętych klęskami, statystyki wypadków samochodowych, chorób nieuleczalnych. Coraz smutniej wracają wspomnienia z lat dziecinnych. Coraz mniej
nadziei, że w naszym życiu zdarzyć się jeszcze może coś nadzwyczajnego, że jeszcze będzie dobrze, że jeszcze będę szczęśliwy... A tu trzeba zaufać Bogu, bezgranicznie we wszystkim
zaufać!
Kiedy w Astrachaniu rozeszła się wiadomość o śmierci kapłana, parafianie poczuli się głęboko osieroceni. Przez kilka dni czuwali przy trumnie zmarłego, aż jego ciało zostało
przewiezione do Polski i oddane matce, by następnie spocząć w rodzinnej ziemi w diecezji drohiczyńskiej.
Podlasie, Mazowsze i Rosja, te tak odległe i tak różne kulturowo miejsca połączyła kropla męczeńskiej krwi ks. Krzysztofa. Kapłana, który zmaterializowanemu współczesnemu światu,
często pogrążonemu w chorobie, niemoralności, swoją posługą i swoim życiem przypomina: „Niech nikt nie szuka własnego dobra, lecz dobra bliźniego” (1 Kor 10, 24). O tym,
jak wiele dobra pozostawił po sobie ks. Krzysztof, który poświęcił swoje życie, służąc wiernym w odległym Astrachaniu, świadczą słowa abp. Tadeusza Kondrusiewicza, wypowiedziane nad grobem
zmarłego: „Księże Krzysztofie, tak bardzo byłeś tam potrzebny”. Dzieło ks. Krzysztofa nadal żyje w sercach tych, do których był posłany i którym w ciągu swego
krótkiego ziemskiego życia pragnął zaszczepić miłość Boga i człowieka. Oto kilka świadectw o nim i jego pracy, które przysłali wierni z Astrachania po tragicznej
śmierci: „Nasz żal i smutek nie mają miary, odszedł do Boga najświętszy i najczcigodniejszy spośród ludzi. On pozostał na zawsze w naszych sercach, w naszej
pamięci” (Swietłana Romankow); „Bóg zabiera do siebie najlepszych, a nam pozostają dobre czyny Ojca, pamięć o nim” (Margerita); „Ojciec Krzysztof przyjechał
do nas, którzy byliśmy gorsi od pogan. On przyniósł nam Chrystusa” (Wiera Drabińskaja); „Słaba jeszcze jest moja wiara, nie umiem dziękować za to, że Bóg zabrał od nas ks. Krzysztofa.
Wciąż mamy w sobie mentalność tego świata, ale w duchu wierzymy, że ks. Krzysztof zawsze będzie z nami. To on nas zgromadził, kochamy go i oczekujemy nadal
jego pomocy w naszej drodze do Pana” (Walentyna Krywda - wolontariuszka Caritas); „Ks. Krzysztof zawsze się uśmiechał, z każdym umiał pożartować, bardzo lubił grać
na gitarze i wspólnie z nami śpiewać. Kochał wszystkich i wszyscy jego kochali. Był bardzo dobrym człowiekiem. Drugiego takiego nigdzie nie znajdziemy” (Wołodia
Czernow, 12 lat); „Śmierć ks. Krzysztofa umocniła moją miłość do Boga. Ksiądz był dla nas wzorem cierpliwości dla każdego człowieka. To on swoją modlitwą zachęcał mnie do tego, abym wnosiła swój
maleńki wkład w rozwój naszej parafii. To on zachęcał mnie do niesienia słowa Bożego moim znajomym. Kiedy rozmawiałam z nimi o Bogu, czułam się tak, jakby ks. Krzysztof
był tuż obok mnie, i widziałam, jak na głos Dobrej Nowiny rozjaśniają się twarze moich bliskich. Dziękuję Mamie ks. Krzysztofa za Syna, siewcę słowa Bożego, które płynęło z głębi
jego kapłańskiego serca i zasiewało ziarna miłości w naszej astrachańskiej ziemi, słowa miłości Jezusa Chrystusa” (Ludmiła); „W ciągu tych kilku ostatnich dni czuliśmy
się tak, jakby śmierci nie było. Nie padały słowa o «wielkiej stracie», wszyscy rozmawiali tylko o życiu. Jesteśmy szczęśliwi, że nasz ks. Krzysztof widzi już chwałę
Bożą i wiemy, że jest on z nami w każdej sekundzie. On nauczył nas przede wszystkim szanować życie, które jest wspaniałym darem od Boga. Do naszego parafialnego «Ośrodka
Rodziny» przychodziliśmy z różnych powodów, ale przede wszystkim, aby wyrywać dusze z piekła, a on przyjmował nas takimi, jakimi jesteśmy, z miłością
i cierpliwością. Nazywał nas rycerzami walczącymi w obronie niewinnych istnień” (Anna, Elena, Edward i Galina - Parafialny „Ośrodek Rodzinny”)
„Rzeczywistością męczeńskiej śmierci zawsze jest męka - ale tajemnicą tej śmierci jest - że od męki większy jest Bóg” (Jan Paweł II, Niepokalanów 18 czerwca 1983 r.).
Życie i postawa niestrudzonego ks. Krzysztofa uczy, że miłość jest możliwa, że wierność jest możliwa, że poświęcenie jest możliwe, że bezinteresowność jest możliwa. Co więcej - jest
ona warunkiem naszego człowieczeństwa i naszego zbawienia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu