Ja jestem krawiec z powołania. O, kiedyś to był zawód szanowany. Mnie się na rynku kłaniali. Bo muszę księdzu powiedzieć, że ja nie każdego brałem. Nie można było sobie tak z ulicy wejść i obstalować, dajmy na to, garnitur. Ja, nie chwaląc się, byłem najlepszy – czy to w garniturach, czy w płaszczach. Była jeszcze jedna pracownia, ale nierówna, raz im wyszło, raz nie. Wszystko było na obstalunek, to jak się markę miało, kolejka była. Jak ja skroiłem, to mucha nie siada. Bo też materiały były odpowiednie. Wełna bielska, dajmy na to. Jak ja, proszę pana, garnitur odszyłem, to był szyk, lata służyło. Nie to co teraz. Tandeta. Ale też ja się zawodu uczyłem przez lata. U mistrza byłem w terminie...
Słucham i aż mi wstyd, że takiego mistrza angażuję do skrócenia nowo nabytych spodni. Proboszcz mi polecił. Pytałem, zgodził się, a teraz mi uświadamia, że tymi spodniami go wręcz profanuję.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
– Kto się u mnie nie ubierał. Sama elita. Adwokaci, lekarze w kolejce stali. Rejent miejscowy protekcji szukał, żeby się do mnie dostać. Sutann nie szyłem, to fakt, bo to dłubaniny tyle. Same dziurki. Kiedyś się wszystko ręcznie obszywało. Jedynie proboszczowi, bo mnie molestował, tę kanonicką zrobiłem. Widział ksiądz? Najlepiej się w niej prezentuje. O, płaszcz zimowy futerkiem mu podbijałem. Ale ja już takich robót nie biorę. Jemu to tak po dawnej znajomości. A poza tym ja znam jego figurę, wiem, jak mam ciąć, gdzie szew ma iść, żeby na nim leżało odpowiednio.
Z podziwem patrzę, jak biegle, wręcz z finezją operuje igłą, nożycami. To wręcz balet dłoni i zręcznych palców. Cała ta jego pracownia to też magiczny świat.
– Przefastryguję tylko i już się biorę za te spodnie. A gdzie ksiądz je kupił?
Peszy mnie tą swoją autopromocją. Jak się przyznać, że kupiłem je w zwykłym sklepie i nie przywiązuję aż takiej wagi do ubioru, rodzaju materiału, kroju, szycia, fasonu, dziurek ręcznie wykańczanych? Bąkam coś niezrozumiale, ale okazuje się, że on wcale nie jest zainteresowany odpowiedzią na pytanie. To taki przerywnik i podpucha, żeby słuchacz czuł się partnerem. Mnie to akurat odpowiada w tej chwili. Wraca z upodobaniem do swojego monologu.
– Bo musi ksiądz wiedzieć...
Nie kończy, bo drzwi się otwierają i pojawia się głowa, chyba żony, z jakimś zapytaniem. Nie zdążyła powiedzieć czegokolwiek, jak warknął niemiło. – Nie teraz, widzisz, że jestem zajęty.
Drzwi zamknęły się natychmiast, cichutko, a on zamierza wrócić do przerwanej myśli. Sam się poczułem jak smagnięty batem, co ona musiała poczuć?
– Nie za ostro pan zareagował?
– Tak się księdzu wydaje. Co jej się umyśli, to natychmiast leci, z pierdołą każdą. Już tu dzisiaj z pięć razy była.
– A jest jeszcze ktoś w domu?
– Nie, samiśmy zostali.
– No to do kogo ma pójść?
Reklama
– A niech idzie do sąsiadki. Gdybym pozwolił, toby mnie zatrajlowała na śmierć. Jak zacznie, to w słowo nie można jej wejść. Ona tylko mówi, nie słucha. O czym to ja mówiłem? Jak ksiądz taki wyrozumiały, to ją mogę podesłać. Zobaczymy. Kościół to mądra instytucja, niech mi ksiądz wierzy, celibat to świetna sprawa. No, bierzemy się za te spodnie. Trzeba założyć i zamierzymy.
Reklama
Przebieram się powoli, bolą mnie znowu plecy. Lumbago mnie dopadło, jak mówi gospodyni. Ją też pobolewa, to wie, co mówi. Wydaje mi się, że nabawiłem się tego w ubiegłym roku, wtedy się zaczęło. Tak kojarzę, graliśmy z chłopakami w piłkę, do upadłego, pewnie ze dwie godziny. Spocony położyłem się na trawie, oni poszli, a ja zasnąłem. Po przebudzeniu z trudem podniosłem się z ziemi i trzymało mnie parę dni. Od tamtej pory łapie mnie co jakiś czas. Ratuję się, czym mogę, jakieś nacierania, coś przeciwbólowego i przechodzi. W razie silniejszych czy bardziej długotrwałych ataków jadę do koleżanki z liceum po ratunek. Jest lekarzem, laryngologiem, daje mi coś zwykle, ale namawia mnie na wizytę u neurologa, badania, prześwietlenie. Jak dotąd udaje mi się to omijać. Zawsze mi mówi: ostatni raz, przy kolejnym idziesz do neurologa. Teraz też, od paru dni, mnie chwyciło. Odbyło się domowe konsylium w składzie proboszcz, gospodyni, kościelny. Dyskusja trwała długo, o mało co się nie pokłócili. Jednolitej diagnozy ustalić się nie dało, w związku z tym i zalecenia padały rozmaite. Kościelny się upierał, że to żadne lumbago, tylko korzonki, i najlepiej najpierw młodymi pokrzywami zsiec, a później skórkę z kota trzeba nosić na gołe ciało. Gospodyni obstawała przy swoim, bo miała już z tym do czynienia i wie akurat, co ulgę przynosi, a co szkodzi. Żaden kot, a jeśli już, to żywa owcza wełna, tylko taka po ostrzyżeniu przed gręplowaniem, a najlepiej gorset, masaż i sanatorium. Proboszcz ich obydwoje wyzwał od ignorantów. Według niego, to kręgosłup i bez prześwietlenia to bajanie o Mańce, co na piegi zmarła. Poleca też jakiegoś kręgarza, ale zaleca ostrożność.
– Antka byś się poradził, jakby co. Może i na to ma co z tych swoich ziół – dopowiada.
Jakoś radziłem sobie sam, choć cenię bardzo znawstwo i porady tego gremium. Tak więc z sykaniem te spodnie zdejmowałem i wkładałem te nowe. Nie uszło to uwadze pana krawca.
– A cóż to się z dobrodziejem dzieje? – zapytał prześmiewczo.
Mówię mu, co za przypadłość, że teraz trzyma mnie mocniej i dłużej niż zwykle.
– Wiem, wiem. Sam to miałem. Ale na to jest sposób. Z 20 lat będzie, jak mnie tak łupło. I też żadną miarą jakiej ulgi. Co ja nie wyprawiałem, czego nie stosowałem, co ja nie brałem. A to wszystko psu na budę albo jeszcze gorzej. Ale trafiłem na mądrego felczera i jak ręką odjął. Od tamtego czasu ani raz. Do dziś błogosławię tego człowieka, jak mi się wspomni. Mówię księdzu, ani raz.
– A co to było takiego skutecznego? – pytam z autentycznym zainteresowaniem.
Mówi tak sugestywnie, pewnie. Jestem przekonany, że jest taki sposób. Stoję na stołku, on mi te nogawki podwija, zaznacza i ani słowa o sposobie.
– Tył tak do obcasa czy dłużej?
– Ja się już zdaję na pana. To pan jest fachowiec. Niech mi pan powie, co to za sposób od tego felczera.
Reklama
– Już, już mówię. Szpilki miałem w ustach. To taki krawiecki nawyk. A nie powinno się w ten sposób. Już mówię. No dobra, już mamy. Niech ksiądz zejdzie i da mi te spodnie. Chwila moment i gotowe.
Przebieram się znowu z trudem, a ten milczy jak zaklęty. Coś tam grzebie na stole, mruczy jakąś melodię i nic. Wie chyba, że mnie to bardzo zainteresowało, i stopniuje napięcie.
– No tak. Marny ten materiał. A szycie. No niech ksiądz sam zobaczy. Nawet czeladnik, co ja mówię, pomocnik zwykły, uczeń na początku terminu, jakby tak zrobił, toby na pysk wyleciał. Partactwo.
Trzyma te moje nieszczęsne spodnie, potrząsa nimi i się naigrawa.
– Jakby ksiądz do mnie przyszedł, zapytał, porządny materiał kupił, to ja bym już odszył księdzu spodnie jak ta lala. Układa je na stole, mierzy po szwach, mruczy ciągle te swoje ubolewania nad upadkiem sztuki krawieckiej.
– Kastrować by trzeba takich, żeby się zaraza po świecie nie rozprzestrzeniała.
Bierze nożyce, obcina, fastryguje i milczy w sprawie, o której wie, że mi najbardziej zależy.
– Jak boli? Siedzieć się da? A na leżąco jedna pozycja, tak? A jak dźgnie, to w mózgu czuć? Schylić się nie da, buta zawiązać, skarpety założyć? Wstać ciężko i do nogi promieniuje, tak?
Kiwam głową, potwierdzam, jakby mówił o mnie i o moim schorzeniu, tym bardziej więc wierzę mu i ufam.
Reklama
– Tak, tak. Wszystko to przerabiałem. I muszę księdzu powiedzieć, że i więcej. Ja się, za przeproszeniem, podetrzeć nie potrafiłem. No nie wygniesz się ani nie skręcisz i już. Zdrowemu to się wydaje, że co tam, bólu się nie pokona? O, bracie, takiego bólu się nie pokona. Mnie to obalić potrafiło, jak jaki ruch nieopatrzny wykonałem. Bach i już, i płacz, człowieku. O dwóch laskach wlokłem się do łazienki. Litość zbierała, jak człowiek patrzył. Tak mnie sponiewierało, aż ta chłopina mądra. A ilem się ja wcześniej do tych kręgarzy najeździł. Byliby mnie, cholery, zdrowie zmarnowali. A ile to wszystko kosztowało. Jak dobrze, żem trafił na tego felczera. A on mi mówi: a po co ty się chłopie tak męczysz? Chrzanu weź, utrzyj, przytknij do tych lędźwi i wytrzymaj. Musi grzać. Chłop jesteś, to wytrzymasz. I tyle. I już. To ja od razu za stodołę chrzanu ukopałem, no, tak wiadereczko, no, kilkanaście lasek, bo to musi być warstwa odpowiednia. Kobieta mi utarła, obłożyłem się i już. Całą noc nie spałem, już myślałem, że nie wytrzymam, paliło jak jasna cholera, ale wytrwałem i błogosławię go do dziś. Jak ręką odjął. Jakbym go spotkał, tobym go wyściskał za to wszystko. No, gotowe, będzie ksiądz mierzył?
– Nie, nie. Po co. Bardzo jestem panu wdzięczny, a szczególnie za ten sposób z tym chrzanem. Chyba spróbuję. A coś tam jeszcze trzeba zrobić, czy tylko ten chrzan?
– Nic a nic. Tylko to. Radzę księdzu. Po co się męczyć. Tylko trzeba wytrzymać. To musi palić. Wyżre wszystko do cna. Nowo narodzony ksiądz będzie. No i proboszczowi się kłaniać. Nalewkę mi obiecał, przypomnieć, jeśli łaska. A te pieniądze niech dobrodziej weźmie. Ja z życzliwości tylko. Takich robót nie biorę wcale.
O, sancta simplicitas. O święta naiwności, jak mówił Hus czy któryś z innowierców, widząc, że pobożne niewiasty pochylają się przy stosie i dmuchają, żeby się lepiej paliło. Wpadam jak natchniony do kuchni i mówię, że chcę chrzanu. Gospodyni popatruje na mnie zdziwionym okiem i wyciąga z lodówki słoiczek.
– A co tak księdza nagle na ten chrzan wzięło? – mówi, podając mi ten słoik.
– Nie, nie. Ja chcę korzeń, sam korzeń.
– A co, ksiądz będzie gusła jakie odprawiał?
– Jakie gusła, potrzebne mi kilka lasek. Nie ma pani gdzie?
– Trzeba wejść do piwnicy, tam w skrzyni z warzywami powinno co być. Wie ksiądz, ta z piachem, w rogu.
Reklama
Biegnę jak na wyścigi. Mam, znalazłem, biorę więcej na zapas. Myślę sobie: ja jestem śpioch, jak mam nie przespać całej nocy, to co to za interes. Wezmę na dzień, łatwiej będzie wytrzymać. Ucieram więc, płacząc obfitymi łzami. Zawijam w lnianą ścierkę do naczyń, żeby mi się trociny nogawkami nie sypały, zakładam na plecy i przyciskam gorsetem. Tak uzbrojony w uzdrawiającą moc idę na lekcję. Początkowo mnie to ziębi i myślę sobie: chyba zrobiłem coś źle, bo miało palić. Teraz za późno, bo lekcja już się zaczęła. Poprawiam ręką, dociskam, nic, ziąb. Po kilkunastu minutach jednak wszystko się zmienia, najpierw delikatnie zaczyna szczypać, a potem, w krótkim czasie, ogień na plecach. Chodzę po tej klasie jak meserszmit, od drzwi do okna. Na przerwie po schodach: góra, dół, żeby tylko jakoś to zagłuszyć. Na drugiej lekcji już nie mogę wytrzymać, to jakby rozżarzonych węgli nabrać z pieca szufelką i wsypać je za spodnie. „Musi palić” – mam ciągle z tyłu głowy głos krawca. Tu trzeba chłopa, żeby wytrzymać, ale o to chodzi. Powtarzam sobie w myśli i trzymam, choć pot perlisty zbiera mi się na czole. Z każdą chwilą jest coraz gorzej, czuję, że dłużej po prostu nie wytrzymam. Ale z drugiej strony on mówił – całą noc. To minimum osiem godzin, a ja tu ledwie dwie i wymiękam. Postanawiam całą siłą woli wytrzymać jeszcze tę jedną godzinę chociaż. Nie wytrzymuję. W połowie ból jest tak nieznośny, że robi mi się słabo. Boję się, że fiknę tu dzieciom na ławki. Zadaję im coś i wybiegam. Wyrzucam to świństwo i od razu czuję ogromną ulgę. Okaże się później, że mam oparzony cały pas pleców, gdzie to „cudowne” lekarstwo sięgało. Co więcej, nasila się mój stary ból. Nie ma wyjścia, moje leki nie skutkują. Jadę do szpitala na dyżur, do koleżanki po ratunek. Od drzwi błagam ją, że to ostatni raz, niech da mi tylko coś przeciwbólowego, żeby pomogło. Oczywiście, wysłuchać muszę o braku powagi i odpowiedzialności za swoje zdrowie i tym podobne. Wychodzi potem, mówiąc, że musi skonsultować z neurologiem, co mi dać i jak to dawkować. Odbieram od niej niemal przysięgę, że nikogo tu nie przyprowadzi i czekam cierpliwie. Zjawia się po paru chwilach w towarzystwie kolegi i koleżanki. Purpurowieję na twarzy ze wstydu i oburzenia, piorunuję ją wzrokiem. „Ty zdrajco nikczemny” – mówię w myśli, ale już za późno na jakikolwiek ruch. Witamy się więc i staram się być normalny. Wywiad jak wywiad, co dolega, jak i gdzie boli, kiedy najbardziej, co dotąd brałem, kto mnie prowadzi. To przemilczam, że aktualnie krawiec. I pada to, czego się boję najbardziej.
– Proszę się rozebrać.
Ja, oczywiście, że to niekonieczne, tak naprawdę nie jest aż tak źle. Wiję się, kryguję jak nienormalny. Pani doktor mówi w którymś momencie:
– To my wyjdziemy, jeśli się ksiądz krępuje.
Sytuacja debilna. Czerwony jestem jak burak, spocony z tego stresu i kombinowania, koleżance mojej życzę pewnie jak najgorzej.
– Nie, to niekonieczne. Chciałem tylko oszczędzić sobie wstydu – mówię i zaczynam się rozbierać. Ściągam koszulę i słyszę z tyłu głębokie westchnienie, ni to grozy, ni to przerażenia. I cisza. Stoję więc spokojnie, przecież już nic gorszego chyba się nie zdarzy. Pierwszy odzyskuje głos lekarz. Wiadomo, mężczyzna obyty z wojennymi urazami.
– Ale co, gdzie, jak, nie rozumiem. Co się, do cholery, księdzu stało? – wyrzuca wreszcie z siebie.
Jak to wytłumaczyć, żeby zminimalizować moralne koszta, ocalić choć trochę z obrazu cywilizowanego człowieka? Decyduję się na szczerość, tym bardziej że zupełnie nie wiem, co miałbym wymyślić, żeby było jako tako logiczne i wyjaśniało to, co mam na plecach. Na początku słuchają w osłupieniu, a później rżą już bez skrępowania. Doktor aż przysiadł na podłodze. Pozwalają sobie i na żarty, opatrując mnie jednocześnie.
– Dobrze się stało, że się ksiądz dookoła nie owinął tym chrzanem.
Reklama
I znowu przysiadają ze śmiechu. Nie bardzo mogą mi pomóc natenczas, bo najpierw trzeba wyleczyć tę ranę. Dostaję trochę leków, mocne wsparcie i podziękowanie za rozrywkę, bo dyżur był dotąd nudny. Nie przyznaję się do niczego na plebanii, i tak dostatecznie mocno ucierpiała moja duma, żebym wystawiał się na kolejne docinki. W najbliższą niedzielę, chodząc po tacy, widzę mojego oprawcę, uśmiecha się uprzejmie, składa ofiarę. Łapię go bezceremonialnie pod rękę i wyciągam za drzwi kościoła.
– Ale mnie pan urządził tym chrzanem.
– Co się stało? – pyta zaniepokojony.
– Cała dupa mi ze skóry obeszła. Ranę mam, a plecy i tak mnie bolą.
– Ale jak, skóra? To ja nie mówiłem księdzu, że trzeba natłuścić, no, choćby smalcem posmarować przedtem i przez folię to dać?
– Niestety, nie.
– O, to musiało boleć. Ale jak się wygoi, niech ksiądz zrobi, jak mówię. Jak ręką odjął.