Popsuł się telewizor na dole, u proboszcza. Wezwany do naprawy spec rozkłada bezradnie ręce, nie ma takiej lampy, sprowadzi, ale to potrwa. Dramat. Obok wieczornego udoju i kolacji adoracja telewizora jest punktem stałym, niezmiennym i nie do zastąpienia. Proboszcz pociesza gospodynię.
– Pójdziemy na te parę wieczorów do wikarego. Mały ma ten telewizor, ale siądziesz bliżej, jakoś będzie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Mnie nikt nie pyta, bo i po co. Po kolacji zaczyna się wyprawa. Ja idę przodem włączyć i przygotować, za mną gospodyni i proboszcz. Kolejność nie jest obojętna. Wejście do mnie to bardzo wąskie schody i dosyć strome. Pani gospodyni jest korpulentną osobą, ze słabymi nogami. Proboszcz idzie więc za nią, oparty barkiem o jej pupę, i popycha ją do góry, zachęcając jednocześnie.
– No, Mania, szybciej, bo się zacznie. No, bokiem, bokiem, Mania, jeszcze parę stopni. Żwawiej.
Usapani dochodzą wreszcie na miejsce. Okazuje się, że ja dysponuję tylko krzesłami. Proboszcz dla pełnego komfortu potrzebuje jednak czegoś do leżenia. Wierci się na tym krześle niemiłosiernie i obmyśliwuje jakieś wyjście z sytuacji. Łóżko stoi w innym kącie, przesunąć nie bardzo się da. Wpada nagle na jakiś pomysł, każe zapalać światło, przesuwać stół, robić na coś miejsce. Obrywa mu się od gospodyni, bo to środek kobry, w takim razie musiał to być czwartek.
Reklama
– Chodź za mną. Nie marudź. A ty uważnie oglądaj, potem nam opowiesz.
Okazuje się, że na strychu ma starą kozetkę, która będzie pasować jak ulał. Taszczymy ją do środka, obijając o drzwi. Gospodyni syka co raz, żebyśmy byli cicho, bo to teraz najważniejszy moment. Nieruchomiejemy na chwilę, ale ten moment trwa i trwa. Z awanturą udaje nam się ustawić wszystko jak trzeba i proboszcz szczęśliwy lega, nieciekawy już wcale, kto i kogo zabił i czy go złapali. Za niedługi moment rozlega się ciche pochrapywanie, znaczy się wszystko jest, jak powinno być. Co jakiś czas budzi się nagle i pyta o szczegół programu, który już minął, i nie czekając na odpowiedź, zasypia na powrót.
Około 22 z minutami budzi się na dobre i marudzi. Nie ma już oglądania ani rozmowy, proboszcz jest coraz bardziej niecierpliwy.
– No, Mania, chodź już do domu. Oczu szkoda.
Nie ma rady, gospodyni, acz niechętnie, burcząc i wyrzekając, zbiera się do wyjścia. Te wieczorne seanse trwają znacznie dłużej niż kilka dni, bo lampa jakaś niezwykła, niedostępna w okolicy. W takim razie mój telewizor trafia na dół. Szczęśliwe rozwiązanie dla wszystkich. Proboszcz wysypia się na tych wieczornych seansach, choć się do tego absolutnie nie przyznaje, rano skarży się, że ze zgryzoty nie może spać. Miewa też lepsze pomysły, np., żebyśmy o piątej odmawiali Jutrznię. Całe szczęście pozostaje to w sferze projektów i propozycji.
Reklama
– Dzisiaj wieczorem idziemy do doktora – informuje mnie z nagła proboszcz.
– Po co? – Pytam, nie bardzo rozumiejąc.
– Z wizytą, a po co się chodzi?
– Proboszcz ma się źle?
– A gdzie tam, na kolację idziemy.
Zażyłość ich ma swoją historię i trwa od lat. Sięga czasów, kiedy proboszcz pomagał doktorowi i mobilizował ludzi do budowy. Nasz ośrodek zdrowia, chluba okolicy, to również placówka położnicza. Prowadzi ją dwoje lekarzy, małżeństwo z dwójką uroczych dzieci. Chłopiec, starszy, jest już w szkole, jego młodsza siostra w przedszkolu. Informuje mnie natychmiast, że wymawia już wszystkie literki, ma tylko kłopot z dwiema: z „szy” i z „szy”. Cokolwiek się pod tym kryje, mówię jej, że to przejściowe. Zaskarbiam sobie natychmiast jej względy. Wracamy późno w dobrych nastrojach, bo pani doktor świetnie gotuje, on zaś jest koneserem win i pochodnych od wina. Tylko gospodyni nie podziela naszego entuzjazmu. Sama przesiedziała cały wieczór. Nieciekawa też jest naszych wrażeń i denerwuje ją, kiedy proboszcz koniecznie chce jej opowiedzieć, ze szczegółami, co jadł i jak mu smakowało.
– Nie wiesz, co ją ugryzło? Odgraża się, że wyjedzie. Przecież kolacji nie musiała robić. Kto to pojmie, o co idzie babie. – Proboszcz się dziwi, ale za chwilę dodaje: – Mogliśmy ją wziąć. Nie podpowiesz człowiekowi. Co z ciebie za facet?
No cóż, proboszcz nie może być winny.
Reklama
Łapie mnie kiedyś doktor z nietypową prośbą. Ma na oddziale dziewczynę z dzieckiem, po którą się nikt nie zgłasza, sama zaś boi się jechać, bo jej nie przyjmą; pyta mnie, czy nie pojechałbym z nim, żeby pomóc biedaczce. Doktor w kitlu, ja w sutannie, bo sprawa poważna, i na tylnym siedzeniu dziewczyna z dzieckiem. Płacze, bo boi się reakcji rodziny. Jedzie się długo, to odległa wioska już nie w naszej parafii, w sąsiedniej, pod lasem parę chałup. Wchodzimy najpierw my. Doktor mówi „dzień dobry”, ja chwalę Boga, u mieszkańców totalne zaskoczenie. Zaczynamy, z czym przyjechaliśmy, i kończy się uprzejmość, a kobieta wpada w niesamowity jazgot. Nie przyjmie latawicy, kto nie słucha ojca matki i tym podobne. Zacietrzewienie i zaciekłość niesamowite. Nie pomagają żadne nasze argumenty, zaklinania, namowy. Nikt ich nie słucha, jesteśmy bezradni. Kobieta nieustannie krzyczy, macha rękami, płacze, przeklina, jakby dostała jakiejś histerii. Wychodzimy, może się uspokoją, może z ciekawości wyjdą za nami. Nic takiego nie następuje. Doktor dla ukojenia nerwów pali zachłannie papierosa. Próbujemy ustalić, co można zrobić w takiej sytuacji. Pytamy dziewczynę o innych krewnych, żeby przeczekać, pozwolić im się przyzwyczaić. Nikogo tu w okolicy nie ma, do kogo mogłaby pójść. Próbujemy jeszcze raz w środku, z tym samym skutkiem. Ani pobożne, ani zdroworozsądkowe argumenty nie trafiają. Doktor próbuje straszyć milicją, odpowiedzialnością karną. Na nic. Wychodzimy bezradni. Musimy wracać.
– Nie mam wolnego łóżka. Co za ludzie.
Kiedy podchodzimy do samochodu, z domu wychodzi ojciec.
– Nie chce pan nawet zobaczyć swojego wnuka? Niech pan podejdzie.
Podchodzi nieśmiało, każemy dziewczynie wyjść z samochodu i pokazać dziecko. Rozchyla kocyk, mężczyzna pochyla się nad dzieckiem. Chłopczyk jest śliczny, z kędzierzawą czuprynką, patrzy ciekawie, robi grymas, jakby się uśmiechał.
– Matka, chodź, zobacz, do nas podobne.
Wybiega kobieta, fartuchem ociera oczy, staje ostrożnie za plecami męża, zagląda przez ramię, przygląda się. Całkiem niespodziewanie dla nas pyta córkę:
– Jak mu dałaś na imię?
Córka niepewnym głosem odpowiada, że nie wie, czekała, żeby się z nimi naradzić.
– O mój Boże – mówi łagodnym głosem – miałeś rację, do nas podobny. Jaki fajny. No to chodź, nie stój na dworze.
Bierze dziecko z rąk córki i idą do domu w najlepszej zgodzie. Ciumka do dziecka po drodze jak najszczęśliwsza babcia na świecie. Na nas nawet nie spojrzą. Zamykają furtkę i drzwi i po wszystkim.
– Pojmie to kto? – mówi do mnie rozbawiony doktor. Wracamy uszczęśliwieni.
– Za jakiś czas przyjadę do kontroli, to powiem księdzu, jak im się układa. Żegna mnie doktor przy furtce plebanii. To nie koniec wrażeń tego dnia. Jest już późno, proboszcz czeka na mnie w kuchni.
Reklama
– Co tak długo? Wszystko już sprzątnięte, Mania poszła do siebie. Coś ci zostało na kolację.
Patrzę żałośnie na połówkę jajka. Smaruję chleb, proboszcz robi mi herbatę. Pojawia się gospodyni zwabiona głosami i opowieścią. Rzuca okiem na stół.
– Zjadłeś mu wszystko? – pyta z niedowierzaniem.
– O, zaraz wszystko. Zostało przecież. Miałem jakiś taki apetyt, zresztą co było robić, jego nie było, ty poszłaś. Tak jakoś bezwiednie. Smakowało mi, wiesz?
Macha tylko ręką. Patrzy na to, co mi zostało na tę kolację.
– I co ja mu teraz dam?
– Ugotuj mu jedno jajko, niech pęknie.
Śmiejemy się już wszyscy, nawet gospodyni. Wracam do opowieści. Stół w kuchni jest olbrzymi, zajmuje całą długość ściany. U jednego końca siedzę ja, bliżej drzwi, po drugiej stronie proboszcz; słuchając, przygotowuje się do snu. Jest wprawdzie łazienka, ale on z przyzwyczajenia myje się w kuchni, w miednicy. Właśnie nalał sobie ciepłej wody, rozsiadł się wygodnie i ma zamiar myć nogi. Ja jem i ciągle im opowiadam o tej naszej wyprawie z doktorem. Proboszcz zdejmuje skarpety, ogląda i w zasłuchaniu kładzie na brzegu stołu. Gospodyni spod pieca wychwytuje moje spojrzenie, patrzy w tę stronę i zgorszona woła do brata:
– Zgłupiałeś, gdzie to kładziesz, przecież chłopak je!
Zdziwiony proboszcz patrzy na nas i z rozbrajającą pogodą ducha mówi:
– No, przecież to apostolskie stopy.
Wybuchamy śmiechem. Co za dzień. Aha, telewizor wreszcie naprawiony. Swój mam zabrać, natychmiast, bo zawadza.