Łukasz Krzysztofka: Wyjazd na narty w 2003 r. nie był dla Pani zwykłym urlopem. Co się wtedy stało?
Anna Małecka: Razem z mężem i moją mamą pojechaliśmy do Zakopanego. Była Środa Popielcowa. Jadąc kolejką na Kasprowy Wierch, zastanawiałam się nad wielkopostnym postanowieniem, ale niczego nie wymyśliłam. Zostawiłam Panu Bogu...
Słowo się rzekło...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Tak. Z Bogiem nie ma żartów. Podczas pierwszego zjazdu w Dolinie Goryczkowej zderzyłam się z innym narciarzem. Przekoziołkowaliśmy oboje. Narta nie wypięła się, zablokowała kolano. Straszny ból. Z Kasprowego zwieziono mnie toboganem.
Znalazła się Pani w szpitalu, gdzie wstępnie zdiagnozowano uszkodzenie więzadła krzyżowego w stawie kolanowym. Poważna kontuzja.
To prawda. Tradycyjnie założono gips. Za dwa dni w artroskopii potwierdzono wstępną diagnozę. Czekała mnie operacja z rekonstrukcją więzadła krzyżowego przedniego. W późniejszym terminie. Wróciliśmy do Warszawy i do realiów. Pracowałam na Żoliborzu. Chodziłam o kulach do pracy i wtedy często odwiedzałam grób ks. Jerzego Popiełuszki.
Czy wtedy po raz pierwszy ks. Jerzy pojawił się w Pani życiu?
Reklama
Nie. Ks. Jerzy był bardzo znany w czasach pierwszej „Solidarności”. To moje studenckie czasy. Należałam do NZS. Słuchaliśmy jego homilii, drukowali je i rozpowszechniali. Jestem też białostoczanką, stąd łączą nas więzy pochodzenia. Znałam panią Mariannę Popiełuszko, mamę ks. Jerzego, która często była pacjentką Kliniki Kardiologii, w której i ja się leczyłam. Nie jest też sprawą przypadku, że po wyjściu za mąż zamieszkałam w Warszawie na Żoliborzu i kościół św. Stanisława Kostki stał się moją parafią. Przez to ks. Jerzy był mi jeszcze bliższy.
W rocznicę śmierci ks. Jerzego 19 października 2003 r. uczestniczyła Pani we Mszy św. w kościele św. Stanisława Kostki. Zbliżał się termin operacji...
Kilka dni przed operacją dostałam od jednej z pacjentek zdjęcie ks. Jerzego. „Proszę zaufać i modlić się przez jego wstawiennictwo” – powiedziała. Z tą ufnością pojechałam do Białegostoku, gdzie miałam zaplanowaną operację.
To zdjęcie miała Pani ze sobą w dniu operacji?
Tak. Na wizycie przed operacją pokazałam lekarzom zdjęcie mojego Patrona.
Do rekonstrukcji więzadła jednak nie doszło...
Okazało się, że nie jest uszkodzone. Zabieg przebiegał planowo, ale już w jego pierwszej fazie stwierdzono, że więzadło nie jest zerwane. Nagle przerwano mój sen po 10 minutach, żeby przekazać tę wiadomość. Nikt z nas nie mógł w to uwierzyć.
Co Pani wtedy pomyślała?
Pierwsza myśl – cud. Druga – ks. Jerzy. Rano przed operacją uczestniczyłam we Mszy św. z rodziną i ... ks. Jerzym. Zaraz po powrocie do Warszawy spotkałam się z ks. Zygmuntem Malackim, ówczesnym proboszczem parafii św. Stanisława Kostki, i wszystko opowiedziałam. Było to dla nas obojga bardzo wzruszające spotkanie. Na prośbę księdza świadectwo złożyłam na piśmie.
Reklama
Czy jako lekarz myślała Pani, że doświadczy w swoim życiu cudu?
Nigdy nie modliłam się o cud. Modlę się dużo za rodzinę, bliskich, pacjentów, za siebie też, często przez wstawiennictwo Matki Bożej i świętych. Nie narzucam swoich pomysłów i rozwiązań, a proszę o potrzebne łaski. „Pan wie czego nam potrzeba zanim poprosimy”. Tak jak z tym moim wielkopostnym postanowieniem...
Jakie są konsekwencje cudu u osoby, która go doświadczyła?
Cud nie jest tak naprawdę dla mnie. Jest on powołaniem do tego, by stać się świadkiem i dowodem, ze Bóg jest Kimś obecnym i bliskim, a święci nie są ludźmi z przeszłości. Czasami Bóg czyni swoim pośrednikiem nie tylko aniołów, ale też człowieka. To jest także zadanie na życie, na każdy dzień.
Czuje Pani teraz szczególną opiekę ks. Jerzego?
Niemal codziennie modlę się przy jego grobie, polecając nie tylko moje osobiste sprawy, ale wszystko, co moje życie stanowi – rodzinę, bliskich, pacjentów, Kościół, Polskę, pandemię. Ale dziś ks. Jerzy w moim odczuciu jest świętym trochę zapominanym.
Co ma Pani na myśli?
Reklama
Ks. Jerzy był duszpasterzem ludzi pracy, służby zdrowia w trudnych latach 80. XX wieku Organizował pielgrzymki, rekolekcje. Służył wsparciem duchowym, materialnym i swoją obecnością. Czy w dzisiejszej naszej trudnej rzeczywistości prosimy o jego opiekę i wsparcie? To są święci naszych czasów – bł. ks. Jerzy, św. Jan Paweł II, kard. Stefan Wyszyński, o beatyfikację którego nadal się modlimy. Bardzo ich dzisiaj potrzebujemy.
Czego może uczyć nas pandemia?
Przede wszystkim nie możemy ulegać panice, że zabija nas wirus. Groźniejsza jest pandemia materializmu i obojętności. To nie koronawirus jest nieprzewidywalny, mocny i determinujący naszą rzeczywistość – to Bóg jest wszechmocny i Jego plany są dla nas zakryte. Jest Jego tajemnicą, a nie sprawą przypadku, czy mocą wirusa, że ktoś młody, zdrowiejący nagle umiera, a inny – po ludzku bez szans – wraca do zdrowia. Wierzę, że z tego doświadczenia wyjdziemy bardziej pokorni i damy się Bogu przemienić.
Wiara pomaga w powrocie do zdrowia?
Myślę, że ludzie wierzący inaczej chorują.
To znaczy?
Tak samo cierpią, ale mają inną perspektywę. Potrafią siebie w tym bólu ofiarować. Choroba zatrzymuje, zmusza do refleksji nad życiem, przemijaniem, śmiercią i wiecznością. Z ludźmi wierzącymi mam głębszą relację jako lekarz – dodatkowo mogę zapewnić ich o modlitwie, przypomnieć o sakramencie chorych.
Czym dla Pani jest posługa chorym?
Relacja lekarz – pacjent jest wzajemnym obdarowywaniem. Jest służbą często wymagającą poświecenia, a nawet zatracania siebie. To Bóg uzdrawia. Ja jestem tylko i aż narzędziem w Jego ręku. Proszę często, aby Bóg uczynił moją pracę modlitwą – moją autostradą do Nieba.