WIESŁAWA LEWANDOWSKA: - Służby specjalne w Polsce nie mają się dziś dobrze. O ile rządowi Jarosława Kaczyńskiego zarzuca się, że przywiązywał do nich przesadną wagę, o tyle rząd Donalda Tuska - jakby na przekór swemu poprzednikowi - lekceważy je. Zgadza się Pan z taką opinią?
PŁK TOMASZ GRUDZIŃSKI: - Tak, gdy chodzi o to dzisiejsze ich lekceważenie, które tak drastycznie ujawniło się w związku z katastrofą smoleńską... Prawdą jest, że rządowi Jarosława Kaczyńskiego zależało na sprawnych służbach. Ale - jako ówczesny wiceszef BOR-u mówię to z całą odpowiedzialnością - nie chodziło o jakąś przesadną rozbudowę, lecz o elementarne polepszenie warunków pracy Biura. Wstyd mówić, ale szeregowi funkcjonariusze zarabiali nie więcej niż pielęgniarka lub początkujący sprzedawca. Powstał więc 3-letni plan poprawy warunków, niestety, przerwany...
- Coś jednak udało się zrobić, poprawić?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Funkcjonariusze dostali godziwą podwyżkę, a co najważniejsze - dostaliśmy pieniądze na dobry sprzęt. To były wreszcie odpowiednie samochody, kamizelki kuloodporne, dobra automatyczna broń, a więc wszystko to, co decyduje o skutecznej ochronie. Można powiedzieć, że od tego momentu BOR mógł właściwie spełniać swą rolę.
- Obecnie ma chyba podobne - jeśli nie lepsze - warunki pracy?
Reklama
- Wydaje się, że dzisiejszy BOR ma wiele do zawdzięczenia... EURO 2012. Tylko dzięki temu poszły bardzo duże pieniądze na doposażenie Biura, ponieważ do Polski przyjechało na tę imprezę bardzo wiele osób podlegających ochronie.
- Można by sarkastycznie sądzić, że BOR zyskał odpowiednią sprawność dopiero na wielką imprezę sportową, a wcześniej był w rozkładzie, skoro wcześniej nie był w stanie dobrze zabezpieczyć wizyty zagranicznej prezydenta RP i musiało dojść do niewyobrażalnej tragedii...
- Wydaje się, że trzeba by tu rozważyć nie tylko „stan techniczny” Biura w 2010 r., ale organizacyjny i - przede wszystkim - nastawienie poszczególnych osób do wykonywanego wtedy zadania. Trzeba się zastanowić, czego Biuro nie zrobiło, czego nie dopełniło przed katastrofą smoleńską. Dlaczego nie doszło do koniecznej w takich przypadkach dobrze skoordynowanej współpracy wielu służb? Człowiekiem odpowiedzialnym za tę koordynację był w Kancelarii Premiera Jacek Cichocki, późniejszy minister spraw wewnętrznych, a obecnie już nawet szef tej Kancelarii... Wiemy o tym, że wiele informacji, które powinny trafić do BOR-u, z jakichś powodów tam nie trafiło. Służby wiedziały przecież doskonale, że na terenie Rosji były zamachy, co wymagało zwiększenia ochrony, a nie zmniejszenia.
- Czy gdyby BOR i inne polskie służby działały odpowiednio dobrze, mogłoby nie dojść do katastrofy?
- Trudno dziś to ustalić, choć mam nadzieję, że kiedyś się uda. Gdyby służby dobrze spełniły swą rolę, może nie doszłoby wówczas do samej wizyty prezydenta...
Reklama
- Nie powinno było dojść do tej wizyty?
- Tak się wydaje. Jeżeli Rosjanie nie pozwolili nam sprawdzić lotniska, nie wysłali swoich przedstawicieli FSB do współpracy z nami, to szef BOR-u powinien to wziąć pod uwagę. Powinien, wykorzystując swoje uprawnienia, udać się z tym problemem bezpośrednio do premiera, aby ostateczna decyzja zapadła na najwyższym szczeblu. Może należało przesunąć wizytę, może ją odwołać, a może po prostu nacisnąć poprzez MSZ na służby rosyjskie, aby zaczęły współpracować.
- W którym miejscu doszło do przerwania tego łańcucha informacyjno-decyzyjnego?
Reklama
- To już pozostaje tylko do wyroku sądu, który kiedyś zapadnie. Tymczasem wszystko jest tak tajne i poufne, że nie mamy nawet tych najbardziej podstawowych informacji o tym, co tak naprawdę działo się wtedy w poszczególnych gabinetach. Wiemy tylko, że pewne zarzuty postawiono zastępcy szefa BOR-u. Na podstawie samych tylko informacji prasowych mogę powiedzieć, że ta wizyta była źle przygotowana i - moim zdaniem - powinien bezpośrednio odpowiadać za to również szef Biura. Tymczasem on oświadczył wprost, że nie interesował się szczegółowym nadzorem, bo został poinformowany, że wszystko jest w porządku. Jeżeli prawdą jest, że płk Jarosław Florczak ostrzegał szefa BOR-u, że dzieje się coś złego i wobec tego odmawia udziału w przygotowywaniu tej wizyty, to powinno to wzbudzić wielki niepokój. To sam szef BOR-u powinien tu działać.
- Uważa Pan, że tak po prostu zlekceważył problem?
- Może nie tak po prostu, ale zlekceważył. Choć aż nie chce mi się w to wierzyć.
- Czy - Pana zdaniem - to „niedziałanie” wpisuje się w dość nasiloną wówczas atmosferę ignorowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
- Tak się zdaje. Dlatego nie mówię o takim zwyczajnym lekceważeniu, tylko o upolitycznieniu, wręcz o upartyjnieniu BOR-u. A to w szczególny sposób odbija się na niektórych jego działaniach.
- Jak te w kwietniu 2010 r.?
- Nie ulega wątpliwości, że tamta wizyta wymagała szczególnego zaangażowania służb. Jeżeli doświadczonym funkcjonariuszom BOR-u postawi się odpowiednio skonstruowane zadania, to zawsze przeprowadzą je bardzo dobrze. Tu tak nie było.
- Źle postawione zadania, niedoświadczeni funkcjonariusze?
- Z wypowiedzi tych funkcjonariuszy wynika, że nikt ich nie informował o przebiegu całości wizyty, a więc i o ich ewentualnych zadaniach. To co najmniej dziwne. Nie było koordynacji ich działań, nie znali awaryjnych scenariuszy. Nawet jeśli na papierze był jakiś plan działań, to poszczególni funkcjonariusze ochrony nie byli o nim poinformowani. Nie dopełniono najbardziej podstawowych obowiązków ochrony, jak np. objazd trasy, którą będzie jechał VIP.
Reklama
- I przede wszystkim nie ustalono odpowiedniej współpracy ze służbami rosyjskimi?
- Tak. Nie można mówić, że służby rosyjskie są niechętne do współpracy. Jeżeli tylko nikt im nie przeszkadza, to naprawdę można się z nimi dogadać. Można było do tego doprowadzić, gdyby tylko polscy decydenci zechcieli.
- Czy - według Pana - ta wizyta była przez Polskę jakby metodycznie, planowo źle przygotowana, zaniedbana?
- Takie odnoszę wrażenie. Z wypowiedzi szefa Biura wynika, że nawet już po tragedii nie raczył zerknąć do swojego planu, by zobaczyć, kogo ze swoich ludzi ma na lotnisku w Smoleńsku! Trudno też nie zauważyć tej dziwnej pewności i buty tych wszystkich, którzy powinni czuć się w jakiś sposób odpowiedzialni za przygotowania tej katastrofalnej wizyty. Jakby byli pewni, że nie poniosą żadnych konsekwencji za niewykonanie swych ustawowych zadań...
- Czy wcześniejsza wizyta premiera była lepiej przez BOR przygotowana?
- Tego nie wiem, ale można się domyślać, że tak. A w dodatku BOR był tu bardziej odciążony przez służby rosyjskie, z racji przylotu premiera Władimira Putina. Choć prawdę powiedziawszy, nie powinniśmy ufać innym służbom i zawsze zapewniać jak najpełniejszą własną ochronę swoim VIP-om.
- Jak powinna wyglądać prawidłowo przygotowana wizyta zagraniczna głowy państwa polskiego?
Reklama
- Nie mogę podać zbyt wielu szczegółów... Niedawno odtajniono teczkę dotyczącą wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu w 2007 r., która była przygotowywana jeszcze przez rząd PiS. Dlaczego ten tajny dokument pierwszy raz w historii Polski odtajniono tak wcześnie, a nie dopiero po 50 latach?
- No właśnie, dlaczego?
- Może po to, aby jedna z gazet mogła napisać, że tamta wizyta była gorzej przygotowana niż ta z 2010 r.?
- A nie była?
- Moim zdaniem, wręcz przeciwnie. I to wynika nawet z informacji podanych przez tę gazetę, z których każda z osobna jest rzeczywiście prawdziwa. Prawdą jest np., że Rosjanie nie dali pancernego samochodu, to myśmy go przywieźli z Polski, czego już nie napisano. Prawdą jest, że samolot był chroniony przez Rosjan i przez naszego pirotechnika - dlaczego ma to więc przynosić ujmę organizatorom tamtej wizyty? Podano też informację, że ówczesny szef nie nadzorował tej wizyty. Jest to dziwne, skoro podpisał wywóz broni, a także skierowanie odpowiednich funkcjonariuszy. Skąd zatem wniosek, że nie wiedział, co się dzieje? Nieuzasadnione ujawnienie tej teczki było po prostu ohydną manipulacją, służącą szefostwu dzisiejszego BOR-u do wybielenia się. Jakby więc nie oceniać tamtej wizyty, w każdym razie myśmy z powrotem przywieźli prezydenta całego...
- A nie współczuł Pan swym kolegom pełniącym służbę 10 kwietnia 2010 r.? Trzeba niewyobrażalnego wprost profesjonalizmu, aby w takiej sytuacji zachować zimną krew!
Reklama
- To prawda. Choć bardzo współczuję tym, którzy tam byli, to mam poważne zastrzeżenia co do ich przygotowania. Jakich funkcjonariuszy tam wysłano, skoro rosyjskie służby nie wpuściły ich na teren katastrofy? Mieli ochraniać na miejscu 3 osoby znajdujące się na pokładzie samolotu, a nie pozwolono im nawet ustalić, czy te osoby żyją... Powinni bez względu na wszystko i za wszelką cenę starać się odszukać tych, których mieli chronić. A oni byli po prostu bezradni.
- Mówiono o braku odpowiednich procedur...
- Brak procedur w służbach ochrony, gdzie często trzeba działać w bardzo zaskakujących sytuacjach, jest po prostu głupim wytłumaczeniem. Wybielaniem siebie, kolegów... A czasem bardziej istotna niż procedury jest konkretna wiedza, często bardzo specjalistyczna.
- Na przykład?
- Chodzi tu zwłaszcza o doświadczonych pirotechników dokonujących badania samolotów przed wylotami ważnych delegacji. W BOR-ze obowiązuje zasada, że za doświadczonego pirotechnika uważa się tego, który przepracował minimum 2-3 lata, i to przy sprawdzaniu określonego typu samolotu. Trudno powiedzieć, czy pirotechnicy z 10 kwietnia 2010 r. spełniali te warunki. Jest tylko dokument, że samolot sprawdzono, tylko papier... Obecnym przełożonym BOR-u to wystarczy, nie chcą wiedzieć więcej.
- Dlatego chciałby Pan „upolować” - jak mówiono w mediach - samego szefa BOR-u, obecnie już generała dywizji, Mariana Janickiego?
Reklama
- Uważam, że już po pierwszym wypowiedzianym przez niego tuż po katastrofie zdaniu powinien zostać zawieszony. Przyznał się, że nie wiedział, kto z BOR-u jest na lotnisku w Smoleńsku! To, że do tej pory zajmuje swe stanowisko, jest - moim zdaniem - dowodem na wyjątkowe wprost upolitycznienie Biura. I pytanie bardzo zasadnicze: za co w dzisiejszej Polsce przyznaje się wysokie stopnie generalskie?
- Czy w BOR-ze obowiązuje oficerski kodeks honorowy?
- Obowiązuje, ale wszystko zależy od człowieka. Gdyby pan Janicki miał honor, to podałby się do dymisji natychmiast po katastrofie. Ja bym tak zrobił.
- Konsekwencje ponosi zastępca szefa BOR-u, to nie wystarczy?
- Moim zdaniem, nie. W związku z doniesieniami prokuratury zawieszony został gen. Paweł Bielawny. Jednak związane z tym obcięcie wynagrodzenia o połowę natychmiast mu zrekompensowano - został bowiem zatrudniony przez min. Jerzego Millera do przygotowywania ochrony EURO 2012. Trudno to komentować, nie ma co pytać o honor, o moralność, etykę... Bo takie specyficzne pojęcie honoru i etyki obowiązuje wśród tych, którzy rządzą nami od 6 lat.
- Jest Pan dziś uważany za jednego z największych krytyków Biura, a jednak lubi Pan ten swój BOR...
- Trudno, żeby było inaczej. To był mój życiowy wybór. Po 1989 r. postanowiłem pójść do policji, ale szybko się zniechęciłem wciąż komunistycznym myśleniem kolegów, dziwną niechęcią do ścigania przestępców. Szczęśliwie dostałem się do Biura: zaczynałem od plutonowego, przeszedłem przez wszystkie szczeble kariery, aż do zastępcy szefa. To była stara dobra szkoła roboty. Do tej pory mam sentyment do Biura i jednak staram się go bronić.
Reklama
- Chronienie VIP-ów to była ciekawa przygoda czy trudna praca?
- I to, i to. Dobrze wspominam nawet te najcięższe chwile, gdy pot się lał strumieniami w upale, gdy się marzło, niedosypiało. Ale warto było. Mogę dziś sobie powspominać... Gdy kończyliśmy pracę z Papieżem, dostawaliśmy zawsze oklaski.
- Chronił Pan osobiście Jana Pawła II?
- W czasie 7 polskich pielgrzymek po 1989 r. miałem zaszczyt należeć do jego osobistej ochrony. Najbardziej ubolewałem, że choć zawsze byłem tuż obok, to musiałem stać do niego tyłem. A koledzy żartowali, że nie nadaję się do ochrony Ojca Świętego, bo jako człowiek wierzący będę przed nim padał na kolana. A jednak za każdym razem mnie wybierano, więc pewnie doceniano moją pracę. Ochrona Papieża była dla nas formą nagrody.