Piotr Słabek: Skończyła Pani archeologię, filozofię, później zrobiła Pani doktorat z historii Kościoła, przez pewien czas pracowała na uczelni - z jakiego powodu zajęła się Pani literaturą i pisaniem książek?
Marta Kwaśnicka: Tak naprawdę pisałam od zawsze. Zanim skończyłam studia, już miałam na koncie pierwsze publikacje i drobne wyróżnienia literackie, więc to raczej studia i kolejne prace zarobkowe były tłem dla większego, powoli dojrzewającego marzenia o pisaniu. Tak czy owak mało kto dzisiaj potrafi utrzymać się z samego pisania, dlatego muszę zarabiać inaczej. Przez ostatnie kilka lat byłam redaktorką i korektorką cudzych tekstów, wcześniej przez krótki czas wykładowcą.
- Czym jest dla Pani literatura?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Jest formą poznawania rzeczywistości, taką jak filozofia, ale wykorzystującą inne, charakterystyczne dla siebie narzędzia. Literatura ma do dyspozycji między innymi język i indywidualną wrażliwość autorów ‒ to, co nazywa się „stylem”, a co jest po prostu charakterystycznym dla danego pisarza naświetlaniem świata. Książka ponadto pozwala czytelnikom na twórcze wspólnictwo, na pracę wyobraźni. Po dobrej lekturze na świat patrzy się inaczej. Jak pięknie kiedyś napisał Andrzej Kijowski, czytanie „to nie zabawa umysłu [...], ale prąd, który go ożywia i pobudza do wszystkich innych funkcji, czyni zdolnym do kombinacji twórczych, do wysiłku poznawczego, do refleksji moralnej czy przeżywania samego bytu”. Myślę, że tak właśnie jest.
- Jaką formę pisania i jaki język Pani preferuje?
- Nie mam preferencji. Wiem, że forma wypowiedzi może się zmieniać w zależności od tego, jaką treść ma się do zakomunikowania. Myślę, że ustawienie sobie jakiegoś ideologicznego programu twórczego już w jakiś sposób przytępia to, co jako pisarka mogłabym potencjalnie w świecie zobaczyć. Piszę tak, jak w danym momencie potrafię najlepiej. Staram się być uczciwa. Staram się też nikomu niepotrzebnie nie zohydzać świata, ponieważ mimo wszystko widzę w nim sporo blasku.
- Mówi Pani czasem o przeżyciach, które są gdzieś na dnie lub u korzeni pisania. Jakie są to przeżycia u Pani? Jak się kształtują i zmieniają?
- Każdy pisarz i każda pisarka lepią z materiałów, jakie przyniosło im życie. Odtwarzają znane sobie typy ludzkie, emocje, historie. Przetwarzają je, tasują, pseudonimują, ale siłą rzeczy piszą o tym, czego doświadczyli na własnej skórze, albo o tym, co zrozumieli u bliskich. No a życie zmienia człowieka, to oczywiste. Moje pierwsze książki opowiadały na przykład, że świat jest piękny, warto być szlachetnym, a kobietom nie zostało już nic do zdobycia. Widoki, drukowane dekadę później, opowiadają raczej o tym, że pewne miejsca najlepiej porzucić, żeby żyć w spokoju, a kobiety nadal mają pod górkę. To chyba dość standardowa ewolucja (śmiech).
Reklama
- Kiedyś powiedziała Pani, że pisze Pani między innymi o dostrzeganych problemach. Czy właśnie ten skłonił Panią do napisania Widoków?
- Tak. Moja powieść opowiada o wielu sprawach: o kastowości polskich elit, o wielkim i wciąż nienasyconym głodzie prestiżu, który każe ludziom zachowywać się głupio, a także o słabej waleczności polskich „milenialsów”, zwłaszcza tych konserwatywnych ‒ oni zdecydowanie wolą być protegowanymi „boomersów” niż ich przeciwnikami. Jeśli w ogóle wysilają się, żeby mieć własne zdanie, to jest ono zwykle kompromisowe. Tymczasem prawda rzadko jest wynikiem kompromisu.
- Pani credo to chyba pozostanie w zgodzie z samym sobą i z wartościami, które się wyznaje. Jakie to wartości?
- Pozostawanie w zgodzie ze sobą to po prostu minimum i konieczność ‒ jeśli oczywiście chcę być rzetelną autorką, a nie dyżurną panią od okrągłych słów. Gustaw Herling-Grudziński rozróżniał literatów od pisarzy. Ci pierwsi, bardzo liczni, pozostają na bezpiecznym terenie ‒ trzymają się salonów, a zajmują głównie literaturą oraz swoim i cudzym warsztatem. Wie Pan, te wszystkie panele „z czego wynika moda na young adult”, „jak pisać o historii” i „co to jest powieść katolicka” ‒ według Herlinga byłyby to właśnie dyskusje literatów.
Reklama
Pisarze są rzadsi ‒ piszą pod wpływem impulsu, kierują się instynktem i podejmują ryzyko chodzenia własnymi ścieżkami. Nie są dobrymi panelistami, ponieważ w gruncie rzeczy nie obchodzi ich, „czym jest powieść katolicka”. Na sercu leży im nie tyle literatura, ile to, co realnie dzieje się w świecie. Brzmi to jak paradoks, ale Herling ma rację: pisarz to świadek, często świadek oskarżenia, natomiast literatura to jedynie medium do wyciągania na światło dzienne migotliwej prawdy o życiu. Ja chcę być pisarką, muszę zatem mieć możliwość opisu świata takim, jakim ten świat rzeczywiście jest. Nie trzeba być do tego koniecznie katolikiem, ale ja akurat jestem katoliczką.
- A rzeczywistość napiera na człowieka ze wszystkich stron.
- Dosłownie ze wszystkich. Politykierzy chcieliby mieć literaturę utrzymaną w linii partii, innej nie dofinansują. Konserwatyści słabo znoszą literaturę krytyczną wobec swojego środowiska, liberałowie zaś niechętnie czytają książki, które poważnie traktują katolicyzm ‒ i tak dalej, i tak dalej.
- Jak według Pani doświadczenia i obserwacji zmienia się w ciągu ostatnich lat postrzeganie Kościoła przez inteligencję?
Reklama
- Chyba nie będę oryginalna, twierdząc, że znacząco. Pod koniec PRL sojusz inteligencji i Kościoła był czymś oczywistym, a Kościół był głosem społecznie istotnym. Dzisiaj przestaje nim być - i to jest dla mnie o wiele bardziej ciekawe czy problematyczne, niż wymieranie staroświeckiej grupy zwanej „inteligencją katolicką”. Polski Kościół szybko traci swoją uprzywilejowaną pozycję i dopiero teraz widać wyraźnie, że naprawdę ją miał. Osobiście przychylam się do opinii tych, którzy ‒ jak Chantal Delsol, ks. Tomáš Halik czy George Weigel - mówią o końcu epoki christianitas. Kościół jako taki będzie trwał, to oczywiste, ale wchodzimy w coś na kształt czasów apostolskich. Będzie to niewygodne dla chrześcijan ‒ znowu znajdą się w mniejszości i ponownie będą działać wśród ludzi wyznających eklektyczne religie naturalne lub religijnie indyferentnych. No ale przecież chrześcijaninem nie jest się dla wygody. Dobrą Nowinę będzie trzeba przypominać, często odkłamywać. Sądzę, że ta prognoza dotyczy także Polski ‒ nawet jeśli jakimś cudem pozostaniemy bardziej religijni od sąsiadów, to przecież od dawna nie żyjemy w izolacji. Wyzwania „popołudnia chrześcijaństwa” już nas dotyczą.
- A czy można w tym kontekście mówić o jakimś etosie polskiej inteligencji?
- Nie wierzę w etos inteligencji. Myślę, że był odmianą staroświeckiego paternalizmu, dzisiaj natomiast stał się sloganem, którym elity czasem próbują uzasadnić prowadzoną przez siebie politykę. Zresztą polskie elity wszelkich denominacji żyją w panicznym strachu przed resztą społeczeństwa, przed wyimaginowanym „chamem”. Jedni boją się rodzin wielodzietnych, inni ‒ tych, którzy nie liznęli łaciny. Wydaje im się, że, żeby stworzyć zaplanowany przez siebie porządek, najpierw muszą jakoś spacyfikować czy zneutralizować tłuszczę. Jak w ogóle w takiej sytuacji dobrze służyć swojej wspólnocie? Wyjdzie z tego zawsze niezgrabna inżynieria społeczna. Widoki są trochę także o tym.
- Pisze Pani, że wiele wydawnictw nie zdecydowało się na wydanie tej powieści, mimo że bez wątpienia jest drukowalna. Domyśla się Pani, co mogło być powodem jej odrzucenia? Może szczery opis kondycji współczesnej polskiej elity?
Reklama
- Decydowały chyba rzeczywiście sprawy pozaliterackie, ponieważ nieliczne odpowiedzi, jakie otrzymałam, brzmiały mniej więcej tak: „książce nic nie dolega, ale istnieją pewne czynniki…”. Nigdy nie dowiedziałam się jakie. Tym większa zasługa Wydawnictwa M, które się zdecydowało na druk. Widoki to książka szczera i chyba nieco zabawna. Czy trafna - zapraszam do lektury i wyrobienia sobie własnego zdania.
- Rozmawiał Piotr Słabek
***
Marta Kwaśnicka - pisarka, krytyczka, redaktorka, autorka m.in. książek Pomyłka (2019) oraz Jadwiga (2015). Laureatka Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego (2020) i Nagrody Literackiej Skrzydła Dedala (2016). Mieszka w Krakowie.